środa, 12 października 2016

Maraton ludzi

17. PKO Poznań Maraton był dla mnie szczególnym biegiem. Nie dlatego, że pobiegłam znakomicie, ani też jakoś specjalnie źle. Był to wyjątkowy dzień ludzkich spotkań, życzliwości i śmiechu do łez. Tegoroczny poznański maraton był moim siódmym w życiu, czwartym w tym roku (licząc zarówno ten górski, jak i nieszczęsny 7/8 Mierzęcin Maraton ;-)), ale nawet taka ilość przebytych maratonów nie zwalnia mnie od respektu przed królewskim dystansem. 

Na wstępie napiszę tylko, że tym razem chciałam trochę potestować. Prawdą jest, że do tego maratonu nie przygotowywałam się jakoś specjalnie. Wyszłam z założenia, że skoro wybiegałam pod ultra ponad 1300 kilometrów to maraton będzie pikuś. Strategia na start była taka, żeby rozgrzać się przez pierwsze 10 minut biegu, a potem robić szybsze odcinki po 25 minut z przerwą 5 minut na trucht, w tym minuta marszu przy punkcie odżywczym. 

Muszę przyznać, że sama byłam zaskoczona efektem. Praktycznie do 30 kilometra biegłam na życiówkę (4:32 - Orlen Warsaw Marathon 2014), więc strategia działała. Wszystko zmieniło się właśnie po 31 km, kiedy to zaczęły łapać mnie skurcze, po raz pierwszy w życiu, kurcze! :-D Obiecuję sobie, co maraton, że będę opóźniać moment nadejścia kryzysu. Celem mojej walki z głową było dotarcie bez bólu do 34 km, do strefy kibica gRUNwald team'u. Tym razem jednak kryzys przyszedł już na połówce. Zdecydowanie zwolniłam, momentami przechodząc do marszu. Zaczęły boleć mnie biodra. Przez chwilę się poddałam, ale kiedy na opasce z międzyczasami na 4 h 30 min wyczytałam, że mam jeszcze zapas czasu postanowiłam powalczyć. 

Ale dość już o mnie. W końcu to maraton ludzi był, więc teraz przejdę do sedna :-)

Dlaczego napisałam, że to maraton ludzi? Bo to właśnie relacje międzyludzkie, społeczność biegowa tak mnie fascynuje w bieganiu. Mogłabym napisać wpis o kolejnym biegu, o kolejnych przebytych kilometrach, o kolejnych porażkach czy sukcesach.  Napiszę o maratończykach.

Piątek. Pierwszy dzień Expo i odbioru pakietów startowych. Pojechałam rano na targi odebrać numer. Wracając rozglądałam się po stoiskach. Spotkałam Olę (Halfworn), znajomą z czasów kiedy jeszcze zdarzało mi się wpadać na Maltę na treningi Kobiety Biegają. Ola ma męża ultrasa. Szybko przeszliśmy z tematu rękawków do tematu biegów górskich ;-) A rękawki przymierzyłam i przyznam, że były bardzo wygodne i przyjemne w dotyku. I jaki wybór wzorów! ;-) Ale nic nie kupiłam, bo jeszcze nawet nie wiedziałam, jak się ubiorę. Dopiero rano, na szybko, zrobiłam sobie własne odcinając nogawki w starych legginsach córki ;-)

Sobota. Dzień przed startem, a ja jak zwykle nie wiem, co na siebie włożyć na bieg. Postuję na fejsbuku, pytam znajomych i nieznajomych. Dostaję rozbieżne rady! Co robić? (Kasia, Dorota, Robert dzięki!) Umawiam się z Robertem na odbiór opaski z międzyczasami. Dzięki Robert :-)

Niedziela. To już ten dzień! Rano, na kibelku (wiadomo :-D) sprawdziłam jeszcze odpowiedzi na zadane wczoraj pytanie o ubiór ;-) Zaktualizowałam aplikację pogodową. Pokazała 8°C. Olśniło mnie - lecę na krótko!

Przed startem. Poszłam spotkać się z Robertem. Mam już opaskę i niespodziankę. Justyna biegnie! :-) Żona Roberta debiutowała w maratonie. Szkoda tylko, że zgubiliśmy się kiedy poszłam stanąć w kolejce do klo. Justyna, jeśli to czytasz, jeszcze raz gratuluję. Piękny debiut :-)

W strefie startowej. Ustawiłam się grzecznie czekając w skupieniu na "Rydwany Ognia" (zawsze wzruszają mnie na starcie). Rozglądałam się to w lewo, to w prawo wyszukując znajomych twarzy. Spotkałam Piotra, który po przerwie wraca do regularnego trenowania. Zamieniliśmy kilka słów, życzyliśmy sobie powodzenia. Potem niedaleko zobaczyłam Macieja, sąsiada z rodzinnego miasta. Byłam w szoku. On też biega? Kolejny debiutant wśród znajomych :-)

Odliczanie, strzał i ruszyliśmy. Gdzieś za drugim kilometrem zegarek zasygnalizował, że czas przyspieszyć. Wyprzedzałam, choć było to trudne, bo jeszcze gęsto było. Mówiłam grzecznie przepraszam prosząc o miejsce. Nagle, za placami usłyszałam: "O! Biegająca dziewczyna! Czytam." :-) Nawet nie wiesz Dziewczyno (niestety nie spojrzałam na Twoje imię na numerze [edit: no i nam się dziewczyna odnalazła, Aniu dziękuję :-)]), jak miło mi się zrobiło na te słowa. No bo, ktoś jednak czyta te moje wypociny, nie tylko znajomi! :-D No i ba! Jestem sławna, ktoś mnie rozpoznał w takim tłumie! Bardzo dziękuję :-)

Gdzieś na trasie.
Fot. Tomasz Szwajkowski

Połechtana pobiegłam dalej. Zegarek pokazywał 5:40 min/km. Wiedziałam, że było trochę za szybko, ale postanowiłam gnać póki się da, a potem jakoś nadrobię sercem ;-) Z Grunwaldzkiej skręciliśmy w Taczanowskiego (mieszkam niedaleko). Rozglądałam się więc za kimś mi znanym. Pod stacją paliw stała rodzina mojej koleżanki Iwony. która też biegła. Jej dzieci przybiły mi piątki krzycząc: "O! Ciocia biegnie!" Super! :-)  Chwilę później wypatrzyłam wśród kibiców różowe bluzy pĄpkinsów. I ta czapa! Kaśka stała z dzieciaczkami :-) Uniosłam rękę w górę, dałam o sobie znać. A się nadzierali za mną! Mega kopniak! :-*

Na 10 kilometrze była agrafka. To zawsze taki fajny moment trasy, kiedy poszukuje się znajomych biegnących po drugiej stronie. W którymś momencie wyprzedziła mnie Emilia vel Brenda ;-) Krzyknęła do mnie: "Madzia, super!". Brenda to taka kolejna gazela wśród moich biegających koleżanek. Jeżeli Brenda wyprzedziła mnie dopiero teraz to k... jak szybko ja biegłam? Szok! Było fajnie :-)

Tu zaczynał się jeden z trudniejszych fragmentów trasy, Droga Dębińska. Zwykle pusta, bez kibiców i pozornie długa. Biegłam próbując zagłuszyć myśli podsłuchując rozmowę dwóch facetów za mną. I słyszę: "O! Jakie widoki ładne mamy!" Byłam jedyną kobietą w najbliższym otoczeniu, to sobie przywłaszczyłam komplement. Taka dumna biegłam, bo przecież kobiety lubią, jak się je adoruje ;-) Zegarek zapikał sygnalizując odpoczynek w marszu, więc kiedy zwolniłam "ci z tyłu" mnie wyprzedzili. Jaki miałam z siebie ubaw, kiedy się okazało, że to nie byli (przeciwnie do moich wyobrażeń) młodzi, jurni maratończycy. Ot, dwaj wysportowani panowie :-D :-D

Przez cały odcinek na Ratajach walczyłam z kryzysem. Tempo dało o sobie znać. Znacznie zwolniłam. Zaczęłam uskarżać się na ból w biodrach. Maszerując na zmianę z wymuszonym truchtem starałam się dotrzeć do punktu na Malcie. Byłam tak obolała, że nawet nie zauważyłam telebimu, na którym wyświetlano doping z Targów. Podbiegłam do obsługi medycznej prosząc o coś rozgrzewającego. Pan ratownik wyciągnął z kieszeni tubkę z ben-gay'em i zaczął zakładać gumowe rękawiczki. Zaśmiałam się. "To ja może sama posmaruję, bo muszę sobie ręce za majtki wsadzić" :-D :-D :-D Ubaw po pachy :-D Posmarowałam, pomogło, więc pobiegłam dalej.

Ból już ustąpił, kiedy na 27 kilometrze dobiegłam do Irka (z Irasem zrobiliśmy Krynicę - no, prawie zrobiliśmy ;-)). Zdziwiło mnie, że biegnie "dopiero" tutaj. W końcu był szybki, jak dzik! Okazało się, że znowu, tak jak w Krynicy, dokuczały mu skurcze. Korzystając z dobrego samopoczucia puściłam się przez rondo Śródka, byle przebiec most Mieszka I, gdzie rok temu złapała mnie potworna ściana, która doprowadziła mnie do łez. Na Garbarach miałam wrażenie, jakbym ponownie odżyła. Była moc, była siła! Na Solnej spotkałam znajomego mojego męża, Mateusza, który tym razem kibicował. Zapytał: "Jak jest?". Ja na to, że świetnie! Kryzys już był, a teraz jest moc! Jeszcze była szansa na życiówkę. I nie minęło wiele, kiedy na Alei Wielkopolskiej taki mnie skurcz łydek złapał, jak nigdy! Ja nie miewam skurczów!! :-( Szkoda, że paparazzi nie pstrykają maratończykom zdjęć kiedy dokucza im skurcz. To by dopiero była prawdziwa, żywa fotorelacja ;-) Ale z Parku Sołackiego do strefy kibica gRUNwald'u już niedaleko. Musiałam dać radę.

Na najdłuższym podbiegu na ulicy Św. Wawrzyńca nie dałam rady truchtać. Czasem zmuszałam się do biegu, ale trwało to naprawdę krótko. I tak, co jakiś czas, mijałam się z jednym panem. Raz on prowadził, raz ja. Obok niego jechał ktoś na rowerze. Na pytanie: "Jak tam?" dostał odpowiedź, że "tak tu sobie z panią na zmianę biegniemy" :-) Lubię taką komitywę w biegu, łączył nas ból i zmęczenie. Na szczycie tego podbiegu czekała ONA ... cola!!! :-D :-P :-D Żartuję! ;-) Kosia na mnie czekała z colą. Dzielnie walczyła, żeby ta jedna jedyna mi się ostała. Kochana Kosia! :-* Strefa gRUNwaldu, jak zawsze, przecudnie przygotowana. Ludziki krzyczały, Piotr napierniczał przez mikrofon (gwiazda nasza!).

Źródło: gRUNwald team Poznań

No i TA ściana, piękna ściana z jedenastym przykazaniem <3

"XI przykazanie,
Nie zatrzymuj się na ścianie"

No przecież to jest mega! Kto to wymyślił? :-)

Łapczywie wypiłam trzy łyki coli i pognałam po czekoladę. Ledwo przełknęłam, a tu z tyłu ktoś mnie w pasie chwycił i podnosi. No ledwo się nie porz... Odwracam się z rykiem niezadowolenia, co ja paczę, a tam Barbara Bara :-D Pozytywna krejzolka od Adama Mickiewicza ;-) (Baśka, ty wiesz!) :-) A Sławek to "izotonikiem" częstował ;-) Chyba wszystkim się tam podobało :-)

Do mety zostało już tylko 8 kilometrów. Reszta to już moje stałe trasy biegowe. Jestem ponad 10 minut po wymarzonym czasie. Muszę powalczyć o zadowalający wynik na mecie. Staram się biec, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Co jakiś czas zatrzymywałam się przy lampie, żeby rozciągnąć łydki. Zaczepił mnie jakiś rowerzysta (może ten sam, co na ostatnim podbiegu). Dopingował, pytał co mi potrzeba. Zapytałam, czy ma magnez. Nie miał. Nie wiem, czy czuł się z tego powodu zobowiązany, czy po prostu na co dzień to taki dobry człowiek, ale prowadził mnie tym rowerem dopingując aż do 41 kilometra. Zniknął na chwilę, a potem pojawił się z jakimś dropsem. Magnez. Odwijam, a to było Dextro. Ale jakie to miało znaczenie. Chłopak się postarał i chciał celowo zmylić mój umysł, żebym do końca dała radę. Kochany człowiek! 

Na 39 kilometrze widzę swoich bliskich. Nie mam siły na krzyki, więc znowu unoszę rękę sygnalizując, że się zbliżam. Całuję dzieciaki, męża i biegnę dalej. Tym razem nie poddałam się. 

Tuż przed metą znowu wypatrzyłam Irasa. Pomyślałam, żeby go dogonić i przekroczyć razem metę. Ale bałam się przyspieszyć, żeby na końcu nie spalić. Spiker mówił przez mikrofon: "Prosimy wbiegać na metę". Muszę wytrzymać. Iras już był za metą, kiedy ja wbiegłam na błękitny dywan. Spojrzałam na zegarek, złamałam 5h! Poprawiłam poznańską trasę o 50 minut!!! (2014 - 5:28:32, 2015 - 5:41:48). 

Medal był piękny, ale bardzo ciężki (w drodze do domu zerwał mi się z szyi). Dorwałam Irka, zaraz poszliśmy na piwko. Potem chwyciliśmy makaron i byle gdzieś zakotwiczyć usiedliśmy pod filarem. No, może nie dosłownie usiedliśmy. Raczej opierając się o ścianę osunęliśmy się na podłogę. Kiedy trzymałam nogi płasko na ziemi stopa latała na boki. Łydka wciąż pracowała :-/

Co oni mi robią? A, bo za niska jestem i do selfie nie sięgałam :-D
Fot. Mateusz

Na koniec spotkałam Mateusza z Warszawy (tego poznanego w Krynicy). Był z kolegą, więc wdaliśmy się w czwórkę w rozmowę o ultra ;-) Śmiesznie było, bo te "moje" chłopaki to takie fajne facety ;-) No, a potem to już każdy musiał wracać. Jedni poszli na pociąg, drudzy prosto do domu.

I tak zakończył się kolejny biegowy dzień. Królewski dzień :-) A dzięki tym wszystkim spotkanym na trasie ludziom był to dzień szczególnie wyjątkowy. Dziękuję :-)

A na koniec kilka suchych faktów. Magnez biorę na co dzień, więc skurcze mocno mnie zaskoczyły. Na bieg ubrałam jednak krótki rękaw (i to dzięki Dorocie z NR). Dorotę poznałam na żywo dopiero na mecie :-) Dzięki, Dorota i gratuluję ukończenia maratonu! Na trasie, co 30 minut, jadłam 2 pastylki Dextro. Na punktach odżywczych zawsze piłam izotonik (chyba, że akurat była tylko woda), a opuchnięte dłonie polewałam zimną wodą z kubeczka. Nie zgubiłam żadnego paznokcia, a to już duży sukces :-) 
A! No i diosminum działa, bo tym razem nie wyszedł mi żaden żylak :-P :-P :-P

M.

Edit: Co za fopaux! Ola, Oleńka, Aleksandra! To przecież z Tobą szłam jak na ścięcie na start! Jak mogłam zapomnieć! W parze było raźniej przepychać się przez tłum ;-) Gratuluję pięknie wybieganego czasu!