poniedziałek, 22 maja 2017

Niedokręcony GWINT*

*Na wstępie pragnę zaznaczyć, że ten rewelacyjnie pasujący tytuł jest autorstwa Krzyszt Offa, czyli mojego biegowego partnera :-)

GWINT - dla biegacza to brzmi dumnie! Już za samą odwagę pojawienia się na starcie, a tym bardziej ukończenie biegu. W końcu bieg na dystansie 110 km nie jest takim sobie zwykłym biegiem. Do takiej trasy trzeba się należycie przygotować. A i to nie gwarantuje sukcesu na mecie. Nam (mnie i Krzyśkowi) GWINT wykręcił niezły numer. Można by napisać, że ostro dokręcił nam śrubę ;-)

Tym razem prowodyrem całej "GWINTowej" akcji byłam JA. Winna, przyznaję się :-D Sam pomysł na wzięcie udziału w tym biegu wziął się stąd, że byłam zbyt słaba by mierzyć się z górską setką, a kwitnąca przez ostatnie dwa lata miłość do biegów krosowych zaowocowała pomysłem na GWINTa właśnie. Kiedy już oswoiłam się z myślą, że chcę to zrobić strach oblazł mnie od czubka głowy po palce stóp. W panice zaczęłam nakłaniać znajomych, żeby się ze mną zapisali. I nikt nie chciał!! Oczywiście tylko początkowo, bo wystarczyło zasiać ziarenko szaleństwa w głowach innych, biegowych psycholi (tak, psycholi - piszę to zupełnie świadomie), a na efekty nie trzeba było długo czekać. Już przy zapisach na GWINTa zaszły dwie śmieszne sytuacje. Po pierwsze, skoro wpisowe na wszystkie dystanse wynosiło tyle samo, to po poznańsku moja koleżanka Justyna zrezygnowała z miniGWINTa i zdecydowała się na setkę. Po drugie, mąż Justyny - Robert nie mógł okazać się gorszy. No bo co, baby okażą się mocniejsze? W życiu! I też się zapisał. Na mojego partnera biegowego Krzyśka zawsze mogłam liczyć, więc i tym razem odnaleźliśmy wspólny język w tym całym szaleństwie.

Start był w połowie maja. Plan treningowy rozpoczęłam w grudniu. Miałam ponad 5 miesięcy przygotowań dokładnie pod ten start. Jak zwykle, w długie wybiegania wplotłam poboczne starty górskie. Bo był i Zimowy Półmaraton Gór Stołowych w bardzo trudnych, zimowych warunkach. Potem Ultrajanosik. Dalej maraton górski w ramach Biegów w Szczawnicy. Plus oczywiście kilka trzydziestek i chyba nawet dwie pięćdziesiątki weszły. Generalnie, wszystko szło dobrze. Średni przebieg miesięczny wahał się między 200-250 km, dochodząc momentami do 300! Aż któregoś dnia nadszedł dzień moich 35-tych urodzin i coś się we mnie posypało. Nie tyle fizycznie, co mentalnie. Moja rola społeczna, jako matki oraz żony, a także pewne oczekiwania wobec siebie, jako młodej, dojrzałej kobiety zaczęły górować nad moim bieganiem. Zrobiło się trudniej, kilometraż drastycznie się zmniejszył, padły nawet słowa, że to już koniec. GWINT miał być moim ostatnim biegiem. 

Kilka dni przed startem zaczęłam odczuwać typowe mrowienie na ciele. Tak przejawia się u mnie przedstartowy stres. Ale to był taki pozytywny, motywujący stres. Wyobrażałam sobie, jak pokonuję ten kosmiczny dystans. Czułam radość, że to już teraz! Że zaraz udowodnię sobie i światu, że mogę TO zrobić! Że pokonam dystans 110 km, choćbym miała pełzać do mety! Miałam olbrzymie wsparcie wśród znajomych, zwłaszcza wśród koleżanek z pracy. Wierzyłam, że się uda! Jak się potem okazało, ani lata biegowe, ani trening, ani dobra organizacja nie udźwignęły ciężaru związanego z pokonaniem 110 km. 

W bluzach z pakietu.
Fot. Krzysiek

W piątek odebraliśmy z Krzyśkiem pakiety i udaliśmy się na kolację do pobliskiej knajpki przy promenadzie. Uroczy klimat zachodzącego słońca napawał odpowiednim, relaksującym nastrojem.

Promenada w Wolsztynie.
Fot. Krzysiek

Po kolacji przenieśliśmy się na salę gimnastyczną pobliskiej szkoły, gdzie zorganizowany był nocleg dla zawodników. Rozwinęliśmy swoje legowiska, spakowaliśmy plecaki na bieg i położyliśmy się spać.

Noc na sali gimnastycznej.

O spaniu raczej nie można było mówić. Choć zgaszono światła i było ciemno, trudno było tak po prostu sobie zasnąć o 22:00 wiedząc, że pobudka będzie o 00:30. Gdzieś około północy zadzwonił czyjś budzik i zaczęły się pierwsze pielgrzymki do toalety. Sala powoli budziła się do życia. Dziwne to było uczucie, tak nie spać i wstać nagle w środku, ba! na początku nocy. Organizm nie bardzo wiedział, co ma sobie teraz "myśleć". Jak działać? Więc zachowując pozory normalności, jak zwykle po przebudzeniu wypiłam kawę na lepsze trawienie. Niestety nie pomogło i do samego startu trochę mnie to męczyło. Nie byłam w stanie nic przełknąć, choć miałam uszykowane pożywne śniadanie (kolację?), ale zachowawczo spakowałam do plecaka banana, żeby spożyć go na starcie. 

W autobusie.
Fot. Krzysiek

Na odprawie, na szczęście, stały termosy z gorącą kawą i herbatą. Kubek ciepłego napoju dobrze mi zrobił. Jelita zaczęły pracować. Jadąc autobusem myślałam, że usnę. Pojazd sennie bujał na boki. Dopiero mijane często zwierzęta: sarny, lisy, nawet jeże rozbudziły trochę oczy i skupiły uwagę na otaczającym świecie. Na starcie szybko (oj, bardzo szybko) musiałam skorzystać z toi-toi'a. Grubszą sprawę miałam już za sobą, więc nie tylko z serca spadł mi kamień :-D A potem było jeszcze sto tysięcy pięć dziewięćset razy siku i można było ustawić się na linii startu. Odliczanie, punkt 3:00 i ruszyliśmy.

Na starcie w Nowym Tomyślu.
Fot. Krzysiek

Początkowo biegliśmy przez Nowy Tomyśl. Eskortowała nas policja. Nikt się specjalnie nie spieszył. Truchtaliśmy w założonym tempie 7 min/km. Czołówki jeszcze wyłączone, bo latarnie oświetlały drogę. Po niecałych 2 km wybiegliśmy na polną drogę. Teraz rząd światełek poruszał się leniwie niczym złota rzeka, jak świetliki nocą. W promieniach światła unosiły się drobinki kurzu. Niebo było czyste, nie zasnute chmurami. Księżyc świecił, aż dziw brał, że noc może być taka jasna. Rześkie powietrze rozbudzało zmysły. 

Humor towarzyszył nam od samego startu. Biegliśmy w grupie, kiedy nagle dziewczyna obok (hej! Anita) rozpoznała we mnie Biegającą Dziewczynę. Miło zrobiło mi się na duszy :-) Od tamtego momentu biegliśmy w czwórkę: ja, Justyna, Anita i Krzysiek. Droga ciągnęła się to wzdłuż pól, to wzdłuż linii lasu, czasem przecinając jego gęstwinę. Myślałam, że będę bać się nocnego odcinka trasy, bo mało miałam okazji biegać wieczorem (a co dopiero nocą!) po lesie. Nie było strasznie, tylko strasznie przyjemnie. Bardzo szybko zaczęło świtać, czarne plamy nabrały znajomego kształtu. Można było wyłączyć czołówkę. Kiedy wbiegaliśmy do Wąsowa słońce wyszło zza horyzontu. 

Zaczyna świtać.
Fot. Krzysiek

Punkt umiejscowiony na 15 km trasy mieścił się w dawnym folwarku. To bardzo malownicze miejsce znałam już wcześniej Kto by pomyślał, że jestem tak blisko domu! Śmieszne uczucie, że tutaj przybiegłam. Na punkcie zjadłam orzechowego batona, którego miałam w plecaku, kilka pomarańczy z punktu oraz rozpuściłam w wodzie elektrolity. Za punktem nieco zwolniliśmy. Tam też zaczęła się droga wzdłuż autostrady. Klaksonem pozdrowił nas jakiś tirowiec. I dalej znowu wbiegliśmy w las. Powoli zaczęły dopadać nas dolegliwości jelito-żołądkowe. Ja i Krzychu zdecydowanie zwolniliśmy, często przechodząc w marsz. Miałam takie skurcze żołądka, że nie mogłam się wyprostować i szłam zgięta w pół. Dziewczyny były już mocno w przodzie. Justyna gdzieś tam na nas poczekała, ale kiedy udało mi się ją dogonić wręcz nakazałam jej biec dalej, bo z nami było naprawdę słabo i nie wiedzieliśmy czy w ogóle ukończymy bieg. Na szczęście mnie posłuchała, bo jak się okazało ukończyła GWINTa na drugim miejscu w swojej kategorii wiekowej (ju-hu!), choć dopiero co w październiku przebiegła swój pierwszy maraton. Kobieta z żelaza normalnie! 

My z Krzysztofem, asekurowani przez rowerzystę, walcząc z bólem, skurczami i co tu owijać w bawełnę ... zwykłą sraczką, próbowaliśmy jakoś dowlec się do punktu. A w Porażynie mile nas ugoszczono gorącą miętą i herbatką.

Na punkcie w Porażynie.
Fot. Przemysław Nowak

Na dalszą drogę zabrałam rozpuszczone znowu w wodzie elektrolity oraz słone krakersy. Od razu brzuchy przestały nas boleć i nabraliśmy ochoty na więcej. Powiedzieliśmy sobie, że tylko siłą ściągną nas z trasy, bo łatwo się nie poddamy. Tam też "przejęło" nas dwóch innych rowerzystów. Słońce wyłaniało się zza drzew, więc zaczęłam powoli rozbierać się. Ściągnęłam chustę z głowy i podciągnęłam rękawy :-D Po tej całej walce jelitowej tyle zdecydowanie wystarczyło, bo organizm jeszcze odczuwał chłód. To był ciężki odcinek trasy. Nogi już bolały, słońce coraz bardziej dawało się we znaki, a sen morzył niemiłosiernie. Różnica temperatur między nocą a dniem była mocno odczuwalna. Opanowało mnie ogólne wkurwienie, a całą złość skierowałam na jednego z asekurantów. Nie dość, że mówił w pewien charakterystyczny sposób to jeszcze miałam wrażenie, że gada straszne głupoty i bardzo chciałam od niego uciec. Brzmi to może bardzo brzydko, ale wtedy dzięki takiej mojej ocenie tego człowieka zmobilizowałam się do dalszego biegu. Na tym odcinku spotkaliśmy też stumilowca, którym okazał się znany nam z organizacji biegów górskich członek Załogi Górskiej - Wojtek. Chłopak był tak wyczerpany, że ledwo chodził. Zbliżał się jego 90 km. Szacunek!! Resztkami świadomości trzeźwo i odpowiedzialnie postanowił, że na kolejnym punkcie zejdzie z trasy. 

Do parkingu leśnego w Lasówkach dobiegłam pierwsza z naszej grupy. Kiedy tylko pojawiłam się na horyzoncie wolontariusze z punktu tak mocno mnie dopingowali, że zapomniałam o całej złości. Znów zrobiłam miksturę z elektrolitów, zjadłam batona i ruszyłam w dalszą drogę, dając tylko sygnał Krzyśkowi. Potem zrobiłam się głodna, więc zjadłam pół bułki z mielonką, którą zawsze mam na długich biegach. Często po tych wszystkich słodkościach słona galaretka z takiej mielonki okazuje się zbawienna. Połknęłam ją ze smakiem i znowu wezbrały we mnie nowe siły. Poczułam, że kryzys minął już na dobre, że udało się nawodnić i uzupełnić mikroelementy. Zresztą przed nami  był znany mi z biegu krosowego w Zdroju sprzed 2 lat Grodzisk i punkt w wigwamie. Tam też oczekiwali na start na dystansie 55 km nasi znajomi. 

Do Zdroju, półmetka naszej trasy, przybiegliśmy 30 minut przed limitem. Dużo czasu straciliśmy na jelitówkę, bo z przewagi dwóch godzin zostało nam raptem pół. Upał był już nie do zniesienia. Poprosiłam jakiegoś pana z punktu, żeby zrobił mi mocną kawę, a my w tym czasie dorwaliśmy się do worków z przepaku. Wtedy też zobaczyła nas Katarzyna, która niczym osobisty support zaczęła pomagać nam w ogarnięciu spraw. Kasiu, jestem Tobie ogromnie wdzięczna za tę pomoc wtedy :-*

Przepak w Zdroju.
Fot. Kasia

Kiedy teraz, na chłodno, oceniam ten moment mojej GWINTowej przygody, wiem jakie błędy popełniłam. Mając świadomość, że w butach dzieje się źle, znając "procedury" postępowania nie zrobiłam nic, żeby sobie pomóc. Powinnam była przebić pęcherze, zakleić je plastrem i zmienić skarpetki na czyste, ba! nawet zmienić buty. Byłam na to przygotowana, ale mózg już wariował i zmęczenie górowało na tyle, że już mi się nawet nie chciało tego zrobić. Gdzieś w tyle głowy wiedziałam, że ta przygoda niedługo się skończy. Kiedy ruszyliśmy z punktu, minęło jeszcze jakieś 2 km zanim dogoniła nas czołówka z ostatniego dystansu. Gdy minęli nas już wszyscy, poddaliśmy się i uzbrojeni w kije zaczęliśmy swój ostatni marsz. Za nami leniwie jechał kolejny rowerzysta. Jemu też już się chyba nie chciało, bo nic nie mówił, nie zachęcał nas do dalszej walki. Towarzyszył nam w milczeniu i pozwolił by czarne myśli wzięły górę i z nami wygrały.

Między Zdrojem, a Gninem.
Fot. Krzysiek

Nogi nie chciały już słuchać. Coraz trudniej stawiałam kolejny krok. Lekkie wzniesienie było górą nie do zdobycia. Moja dusza płakała z rozpaczy! To był koniec! Powiedziałam wtedy jedno zdanie za dużo: "Krzysiek, ja już nie dam rady." A Krzysiek, jak zawsze szarmancki, pomimo tego, że mógł jeszcze spokojnie doczłapać się do następnego punktu kontrolnego w Rakoniewicach (76 km) zszedł z trasy razem ze mną. Pierwszy doszedł do punktu w Gninie (63 km) i poinformował o naszej decyzji, a kiedy podeszła do mnie kobietka stamtąd z pytaniem czy schodzę, bez zastanowienia odpowiedziałam TAK. 

DLACZEGO!?! Takie myśli przyszły nam po kilku godzinach, kiedy emocje i adrenalina już opadły. Dlaczego poddaliśmy bieg? Przecież obiecaliśmy sobie, że polecimy w trupa, że to orgi będą znosić nas z trasy. My się nie poddamy! ... ale poddaliśmy się zupełnie, ot tak, jakby bez kontroli umysłu. 

Jedyne pocieszenie jakie mi zostało po biegu.

Dopiero te doświadczenia nauczyły mnie, co to znaczy być ultrasem. Nie chodzi o "aptekarskie" przekroczenie granicy 42,195 km. Ultramaratończyk to stan umysłu. Nie taki, który w euforii pozwala na decyzję o wzięciu udziału w długim biegu, ale taki który za cholerę nie ułatwi zadania, któremu trzeba podołać! Dlatego, nie ma co płakać nad przysłowiowym rozlanym mlekiem. Mój czas już minął, bieg dla mnie się zakończył. Teraz pozostaje mi tylko przełknąć porażkę (wiadomo, że boli), a z zebranego żniwa wyrobić dobre ciasto na chleb z twardą, chrupiącą skórką. Takim ultrasem chcę być!

M.

Wszystkich znajomych, których spotkałam w Wolsztynie, albo z którymi biegłam, a których nie uwzględniłam w tej relacji - gorąco pozdrawiam i gratuluję! Razem dokonaliśmy czegoś szalonego. Każdy na swoją miarę. Gratuluję wszystkim uczestnikom, a nade wszystko tym finiszującym. Brawo!

poniedziałek, 1 maja 2017

Ostatni zimowy maraton tej wiosny

Między Wielkanocą a majówką wybrałam się do Szczawnicy. To był wyjątkowo aktywny weekend. W piątek musiałam wyjechać z Poznania, w sobotę był bieg, a zaraz po nim udałam się do Nowego Targu na pociąg do Warszawy, bo mieliśmy w rodzinie imprezę okolicznościową. Do Poznania wróciłam dopiero w niedzielę przed północą.

Tym razem uczestniczyłam w biegach w Szczawnicy. Wybrałam sobie Wielką Prehybę, dystans maratoński. Do uczestnictwa namówił mnie oczywiście Krzychu, który już piąty (lub szósty) raz brał udział w tej imprezie. W domku, uroczo położonym nad tamtejszym potokiem Grajcarkiem, zaplanowany mieliśmy nocleg.

Nad Grajcarkiem

Jeszcze w piątek poszłam odebrać pakiet. Lubię mieć wszystko przygotowane dzień wcześniej. Wtedy mam wrażenie, że jestem gotowa do startu i mniej się stresuję zawodami. W drodze do biura zawodów spotkałam Kubę z Poznania. Wymieniliśmy wrażenia. Dla niego to miał być pierwszy górski maraton, ale że chłopak ma doświadczenie w ultra nie martwiłam się o jego występ. Wieczorem umówiliśmy się na piwko podczas spotkania u organizatora. 

Do biura zawodów szło się pod górę. Długo, stromo, z dużym plecakiem, po łącznie 12 h podróży było mi dość ciężko. Ale czym miała być taka wspinaczka względem czekającego mnie dnia następnego wyzwania? W biurze zawodów pakiet odebrałam bardzo sprawnie, rozejrzałam się po expo i niedługo potem spotkałam Justynę i Krzyśka, którzy dopiero zajechali do Szczawnicy. 

Informacja na dzień dobry była taka, że ze względu na warunki pogodowe organizator wydłużył limity czasowe na dystansie maratonu i półmaratonu, a trasę ultra (niecałe 100 km) skrócił do 60-paru kilometrów. Co prawda, w samej Szczawnicy było naprawdę przyjemnie. Temperatura w granicach 10 stopni i odkryte zbocza pobliskich gór wcale nie wskazywały na trudne warunki na trasie, ale w górach, jak to w górach, wszystko zdarzyć się może. Niezależnie od pory roku. Dlatego nie bacząc na aktualne warunki pogodowe w miasteczku, na trasę przygotowana byłam na wszystko.

Fot. Justyna

Bieg startował w sobotę o 9. Od rana leniwie padał deszcz, ale było ciepło. Wszyscy biegacze zgromadzili się na jednym z kilku mostków nad Grajcarkiem. Tam umiejscowione były balony startu i mety. Przed biegiem oczywiście zrobiliśmy sobie przedstartowe selfie, a potem ruszyliśmy w trasę.


Początkowo było mi gorąco. Ubrałam cieniutką koszulkę z krótkim rękawem, a na to bluzę z długim. Od razu musiałam podwinąć rękaw. Na głowie miałam przewiewną czapkę z daszkiem. Pod nią cieplejszą opaskę na uszy na wypadek zimnego wiatru w górach. Od startu musiałam sobie jej klapki podciągnąć. Buff z szyi owinęłam wokół nadgarstka. Kilkaset metrów biegliśmy wybrukowaną promenadą wzdłuż szumiącego obok Grajcarka. Chwilę później skręciliśmy w górę. Przez jakiś czas biegliśmy spokojnie gęsiego, raz w większych odstępach, raz gęściej. Humory wszystkim dopisywały. Jeszcze był czas i siły na rozmowy o niczym. W pewnym momencie stanęliśmy w korku. Okazało się, że natrafiliśmy na pierwszy trudny odcinek trasy - wielkie, śliskie błoto. Wspieranie się na kijach niewiele pomagało, bo i nogi i ręce rozjeżdżały się na boki. Totalny brak panowania nad własnym ciałem! W plecaku miałam raki, ale oboje z Krzychem stwierdziliśmy, że nie chce nam się ich wyciągać. Plus, Krzychu doświadczony wrażeniami z poprzednich edycji biegu twierdził, że to jest jeszcze pikuś i na raczki za wcześnie.

Kiedy udało się pokonać błoto zaczął padać śnieg. Opad był drobny, ale na tym odcinku było już całkiem biało. Od kilku dni w górach znów gościła zima. Biegliśmy w białym puchu, w śnieżnych koleinach. Od razu przypomniał mi się tegoroczny ZPGS i tamtejsze warunki.

Mistrzowie selfie ;-)

Kiedy wybiegaliśmy z pierwszego punktu odżywczego gdzieś na 14 km towarzyszyła nam mgła. Widoczność była naprawdę nieduża, a że akurat wbiegliśmy w las spotęgowało to we mnie uczucie niepokoju. Nie obeszło się oczywiście bez spektakularnego koziołka w zaspę.

Na Radziejowej
Fot. Krzysztof

Biegnąc odkrytymi, trawiastymi polanami zza chmur wyjrzało słoneczko. Na całe szczęście, bo tutaj już mocno wiało i zrobiło mi się naprawdę zimno. To już był czas na zakrycie uszu. Czekałam też na kolejny punkt, żeby móc założyć buff na szyję.

Pod Bacówką na Obidzy

Na punktach była ciepła herbata, cola, izotonik. Były też owoce - banany i pomarańcze. Orzechy i chyba jakieś ciastka. Po drodze mijaliśmy sporo stromych, wymagających podejść. Zbiegać było bardzo trudno, bo wszędzie na trasie leżało błoto, a jeżeli połączyć je z luźnymi kamieniami to nawet zjazd na dupie mógł przynieść przykre konsekwencje. Niejeden przede mną upadał na tyłek, próbując podpierać się rękami. Momentami nie byłam pewna, czy sobie ludzie czegoś nie połamali. Ja w każdym razie bałam się zbiegać i schodziłam bardzo ostrożnie, angażując mocno kolana i mięśnie ud.

Błotko :-)
Fot. Krzysztof

Na ostatnim punkcie trasy wyczekiwałam ciepłej zupy (tak przynajmniej opowiadał Krzysiek). Już lekko głodna (wcześniej zdążyłam opylić swoją historyczną bułeczkę z mielonką) z zaburzoną nieco koncentracją wywinęłam orła, tym razem w błocie tuż przed matą sczytującą pomiar czasu. Teraz byłam lewostronnie przemoczona do pasa i dopiero zrobiło mi się zimno. A dalej droga prowadziła pod wiatr. Minęło sporo czasu zanim zdołałam się rozgrzać. Gdzieś bliżej końca natrafiliśmy na naprawdę sporą stromiznę, wystające korzenie i duże kamloty. Ku mojemu zdziwieniu zwisały tutaj dwie liny, przy pomocy których można było zejść na dół. Był więc też element wspinaczkowy ;-)

Moim założeniem na ten bieg było przebiec cały dystans bez zbędnego zatrzymywania się. Byle utrzymać się w ruchu. Gdzieś w tyle głowy czaiło się marzenie o złamaniu 8h, co było do ogarnięcia do momentu pierwszego błotka. Potem opadłam też z sił i chyba trochę się poddałam, bo nie miałam już ochoty rywalizować z czasem. Krzysiek wypruł do przodu, no bo ile mógł czekać i czekać, aż ja wezmę dupę w troki. Zresztą to była już praktycznie końcóweczka.

Ostatni zryw
Fot. Justyna

Kiedy z lasu wypadłam na przygrajcarkową promenadę, tyle że z drugiej strony, nie chciało mi się nawet biec. Promenada wiła się jakby bez końca. Jednak kiedy usłyszałam głos dochodzący z mety lekko ruszyłam, a potem zachęcona czyimś dopingiem na ostatniej prostej (chojrak ze mnie, że ho-ho!!) wyprzedziłam innego trupiszcza. Na mecie stał Krzysztof oraz Justyna, która już dawno ukończyła swoją "połówkę" i cierpliwie czekała na nas na mecie.

Meta
Fot. Krzysztof

Bieg w Szczawnicy był kolejnym, nowym doświadczeniem. To był chyba mój pierwszy bieg z tyloma niespodziankami na trasie, w tak różnych warunkach atmosferycznych. No bo, i padał deszcz, i sypał śnieg, i wiał wiatr i świeciło słonko. Było błoto, był śnieg, było pełno wody. Podczas całego biegu zdążyłam się zgrzać i zmarznąć, zgłodnieć i wkurzyć się. Ale przede wszystkim mocno się styrać, bo nawet w nocy trudno mi się spało, tak bolały mnie kolana. A potem jeszcze przez tydzień cały dochodziłam do siebie po tym biegu.

Zdrój MAGDALENA

A sama Szczawnica bardzo mi się spodobała. Od razu widać było, że to uzdrowiskowe miasto. Wszędzie napotkać można było charakterystyczną zabudowę. Gdzieniegdzie stały przepiękne pustostany, z których przy odpowiednim nakładzie środków finansowych można by było wyłonić ich prawdziwą duszę. To miejsce godne polecenia, a sam bieg konieczny do zaliczenia dla każdego ultra-twardziela, bo "tu zaczyna się przygoda"!

M.