czwartek, 25 czerwca 2015

O tym, jak położyłam bieg na Dziewiczej Górze

Grand Prix Łopuchówko "Dziewicza Góra" to drugi bieg z serii "Biegam Bo Lubię Lasy". Odbywał się na terenie Parku Krajobrazowego Puszcza Zielonka, w gminie Czerwonak koło Poznania. Trasa wiodła ścieżką przyrodniczo-leśną "Dziewicza Góra" z najwyższym wzniesiem mierzącym niecałe 150 m n.p.m.

Okolice startu i początek trasy

O samym biegu i jego organizacji można wypowiadać się wyłącznie w superlatywach. Piękna trasa, przyjazne otoczenie, kameralna atmosfera. Wszystko to, co w bieganiu po lesie najcenniejsze. Nie było specjalnie tłoku, wszyscy jakby się znali. Pomimo pochmurnego nieba wszędzie można było spotkać biegające dzieci i ich rodziny.

A tu można sobie było upiec kiełbaskę na ognisku

Wydawać by się mogło, że to idealny dzień na bieg. Przespałam dwie ostatnie noce, na zawody pojechałam z koleżanką, czułam się skoncentrowana i gotowa do działania. Na miejscu, w ramach rozgrzewki, wbiegłyśmy na pobliskie wzniesienie, zaliczyłyśmy toaletę i w drogę na start.

Ja i Kosia <3

Trasa była dość wymagająca, choć jak zapewniał organizator, prowadziła najłagodniejszym zboczem "Dziewiczej". Już od samego startu trzeba było zdobyć jej szczyt. Założyłam, że ten pierwszy podbieg wezmę "na całego", no a potem powalczę o utrzymanie tempa. Podbieg liczył jakieś 700 metrów, a mnie udało się wbiec na około 2/3 wysokości i przeszłam do marszu. Plus? Salomony świetnie trzymały się podłoża. Jak już wlazłam na górę trzeba było zejść na dół. Idealny moment na opracowanie techniki zbiegania. Z tą podobno sobie radzę. Siła grawitacji ciągnęła mnie w dół, pędziłam jak na złamanie karku, ale było mi dobrze. "Jest moc!" - pomyślałam. A potem zakręt i zniknęłam gdzieś w płaskim terenie. Jeszcze biegłam, jeszcze próbowałam rozmawiać. Koleżanka, która na zbiegu była sporo za mną minęła mnie i poleciała dalej. Krzyknęłam jej na odchodnym, że postaram się nie zatrzymać, utrzymać jej tempo. Walczyłam tak jeszcze jakieś 2 km, po czym mój mózg całkowicie odłączył mi prąd. I co gorsza, wcale nie było mi trudno oddychać, nogi nie były zmęczone. To było coś innego, jakaś niemoc wewnątrz mnie. Próbowałam poruszać się dalej. Kawałek biegiem, kawałek żwawo maszerując. Tak mijały mnie kolejne osoby z "ogonka". Zmotywowana, upatrzyłam sobie ofiarę. Mężczyznę w czerwonej koszulce. Widać było, że też prowadzi swoją małą walkę. Raz wyprzedzał on, raz ja i tak dotrwaliśmy do 9-ego, ostatniego już kilometra. I wtedy zostałam sama. Na końcówce było jeszcze sporo małych, ale stromych podbiegów. Z tymi już nawet nie walczyłam. Mocno opuchnięte dłonie sprawiały, że ręce miałam jak z ołowiu. Czułam się, jakby od pasa w górę ktoś wsadził mnie w imadło i zaciskał z każdym krokiem. Przed ostatnim zakrętem stały dwie dziewczyny z numerami startowym. Może już zakończyły swój bieg, a może biegły wcześniej na dystansie 5 km? Były naprawdę świetne. Dopingowały mnie już z daleka i dały siły, by powalczyć w końcówce. Powalczyć, czyli dowlec się biegiem, a nie maszerując. Na metę wpadłam łamiąc 1h10min, czyli naprawdę sporo czasu zajęło mi zrobienie (i tu celowo piszę "zrobienie", a nie "przebiegnięcie") tych 10 km. Za linią mety przykucnęłam i objęłam mocno ramiona, na wypadek gdyby miały odpaść. Tak były zdrętwiałe.  

Organizator zadbał o każdy szczegół. Nawet stojak na medale
cyklu 4 biegów nawiązywał do lasu. Mój jest tylko letni.
Wiosenny to atrapa, żeby mi nie było smutno ;-)

Szkoda, że tak piękny bieg musiał być moim najgorszym. Ale nie zamierzam tak łatwo poddać się "Dziewiczej". Już snuje plany, kiedy tam wrócić i odegrać się. Może już w następny weekend? Ale najpierw wizyta u lekarza, bo ten problem z krążeniem poważnie mnie wystraszył i odebrał całą radość z biegu na cały dzień. 

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz