wtorek, 25 lipca 2017

Spowiedź biegaczki

Zaczęło się jakoś na początku roku. Skończył się pierwszy semestr w szkole i wystawiono oceny półroczne. Niestety nie były zadowalające, ani tym bardziej dostateczne. W szkole działo się źle, a ja zamiast interweniować trenowałam. I to był pierwszy impuls, powód dla którego nie wyszłam pobiegać. Potem było już tylko z górki. Codziennie zamiast treningów była nauka i pilnowanie ocen, żeby na koniec roku szkolnego dzieciak wyszedł na prostą. Biegać szłam tylko wtedy, kiedy już nie miałam sił tłumaczyć. No i jeszcze w weekendy. W końcu długie wybieganie to podstawa. Tego nie można było pominąć, kiedy w planach było przebiegnięcie 100 km.

Potem przyszły moje urodziny. 35 na liczniku. Piękny wiek! Kobieta w kwiecie wieku! Ale ja wcale się tak nie czułam. Byłam zmęczona, ciągle zabiegana. Praca, dom, trening. Trening, praca, dom. Nie było czasu na nic innego. Zatęskniłam za życiem, które jeszcze pamiętałam, a którego dawno nie było. Za znajomymi innymi, niż ci biegowi. Kiedy ostatnio rozmawiałam z kimś na temat inny, niż bieganie?! Bieganie stało się częścią mojego życia, ale tym razem czułam, że odebrało mi zbyt dużą jego część. Bo jak się mówi: można wszystko, byle z umiarem. A do tej pory zawsze były tylko wymówki: nie mogę, bo biegam, bo mam trening, bo jadę na zawody, bo rano wcześnie wstaję.

Sport towarzyszył mi całe życie. Od podstawówki dumnie reprezentowałam szkołę w zawodach sportowych. Sport nakręcał mnie do działania, ale też spowodował, że stałam się (jak to się pejoratywnie określa) babo-chłopem. Mało kobieca sylwetka, rozbudowane (jak na kobietę) mięśnie, mentalność sportowca. A mnie zachciało się teraz sukienek i butów na obcasie! I makijażu i modnej fryzury! I bycia adorowaną, bo do tej pory tylko poklepywano mnie po plecach w stylu "good job!". 

No, ale jak tu założyć obcasy kiedy łydki ciągną, w szpilkach (ta łyda!) wyglądam jak drag queen, a rozbudowane barki niekoniecznie pasują do smukłej sukienki? O paznokciach, tych u stóp oczywiście, już nie wspomnę. Wszystkie te buty, zbiegi, kamienie. Od trzech lat moje stopy przeżywały istny koszmar. A tu znowu miało przyjść lato i ochota na sandałki. Ech ...

Jako, że mam AZS (atopowe zapalenie skóry) przebywanie po kilka nawet godzin w spoconym ubraniu wcale nie pomagało. Skóra narażona na różne warunki atmosferyczne i ciągłe treningi skutkowały nieustającymi problemami skórnymi. I dodatkowo ten dyskomfort :-(

Dlatego, kiedy "nadarzyła się" okazja skorzystałam z niej i porzuciłam to, co do tej pory robiłam. Odsunęłam bieganie na drugi plan, by z czasem odstawić je całkowicie. Czy jeszcze kiedyś do tego wrócę? Nie mówię nie. NIGDY NIE MÓW NIGDY. Teraz przyszedł czas na JA, MOJE, MY. I pomimo, iż ciężko teraz z motywacją, nadal staram się choć trochę poruszać. Bo w końcu zawsze trzeba mieć ten kawałek czasu dla siebie. Żeby żyć. 


M.




poniedziałek, 22 maja 2017

Niedokręcony GWINT*

*Na wstępie pragnę zaznaczyć, że ten rewelacyjnie pasujący tytuł jest autorstwa Krzyszt Offa, czyli mojego biegowego partnera :-)

GWINT - dla biegacza to brzmi dumnie! Już za samą odwagę pojawienia się na starcie, a tym bardziej ukończenie biegu. W końcu bieg na dystansie 110 km nie jest takim sobie zwykłym biegiem. Do takiej trasy trzeba się należycie przygotować. A i to nie gwarantuje sukcesu na mecie. Nam (mnie i Krzyśkowi) GWINT wykręcił niezły numer. Można by napisać, że ostro dokręcił nam śrubę ;-)

Tym razem prowodyrem całej "GWINTowej" akcji byłam JA. Winna, przyznaję się :-D Sam pomysł na wzięcie udziału w tym biegu wziął się stąd, że byłam zbyt słaba by mierzyć się z górską setką, a kwitnąca przez ostatnie dwa lata miłość do biegów krosowych zaowocowała pomysłem na GWINTa właśnie. Kiedy już oswoiłam się z myślą, że chcę to zrobić strach oblazł mnie od czubka głowy po palce stóp. W panice zaczęłam nakłaniać znajomych, żeby się ze mną zapisali. I nikt nie chciał!! Oczywiście tylko początkowo, bo wystarczyło zasiać ziarenko szaleństwa w głowach innych, biegowych psycholi (tak, psycholi - piszę to zupełnie świadomie), a na efekty nie trzeba było długo czekać. Już przy zapisach na GWINTa zaszły dwie śmieszne sytuacje. Po pierwsze, skoro wpisowe na wszystkie dystanse wynosiło tyle samo, to po poznańsku moja koleżanka Justyna zrezygnowała z miniGWINTa i zdecydowała się na setkę. Po drugie, mąż Justyny - Robert nie mógł okazać się gorszy. No bo co, baby okażą się mocniejsze? W życiu! I też się zapisał. Na mojego partnera biegowego Krzyśka zawsze mogłam liczyć, więc i tym razem odnaleźliśmy wspólny język w tym całym szaleństwie.

Start był w połowie maja. Plan treningowy rozpoczęłam w grudniu. Miałam ponad 5 miesięcy przygotowań dokładnie pod ten start. Jak zwykle, w długie wybiegania wplotłam poboczne starty górskie. Bo był i Zimowy Półmaraton Gór Stołowych w bardzo trudnych, zimowych warunkach. Potem Ultrajanosik. Dalej maraton górski w ramach Biegów w Szczawnicy. Plus oczywiście kilka trzydziestek i chyba nawet dwie pięćdziesiątki weszły. Generalnie, wszystko szło dobrze. Średni przebieg miesięczny wahał się między 200-250 km, dochodząc momentami do 300! Aż któregoś dnia nadszedł dzień moich 35-tych urodzin i coś się we mnie posypało. Nie tyle fizycznie, co mentalnie. Moja rola społeczna, jako matki oraz żony, a także pewne oczekiwania wobec siebie, jako młodej, dojrzałej kobiety zaczęły górować nad moim bieganiem. Zrobiło się trudniej, kilometraż drastycznie się zmniejszył, padły nawet słowa, że to już koniec. GWINT miał być moim ostatnim biegiem. 

Kilka dni przed startem zaczęłam odczuwać typowe mrowienie na ciele. Tak przejawia się u mnie przedstartowy stres. Ale to był taki pozytywny, motywujący stres. Wyobrażałam sobie, jak pokonuję ten kosmiczny dystans. Czułam radość, że to już teraz! Że zaraz udowodnię sobie i światu, że mogę TO zrobić! Że pokonam dystans 110 km, choćbym miała pełzać do mety! Miałam olbrzymie wsparcie wśród znajomych, zwłaszcza wśród koleżanek z pracy. Wierzyłam, że się uda! Jak się potem okazało, ani lata biegowe, ani trening, ani dobra organizacja nie udźwignęły ciężaru związanego z pokonaniem 110 km. 

W bluzach z pakietu.
Fot. Krzysiek

W piątek odebraliśmy z Krzyśkiem pakiety i udaliśmy się na kolację do pobliskiej knajpki przy promenadzie. Uroczy klimat zachodzącego słońca napawał odpowiednim, relaksującym nastrojem.

Promenada w Wolsztynie.
Fot. Krzysiek

Po kolacji przenieśliśmy się na salę gimnastyczną pobliskiej szkoły, gdzie zorganizowany był nocleg dla zawodników. Rozwinęliśmy swoje legowiska, spakowaliśmy plecaki na bieg i położyliśmy się spać.

Noc na sali gimnastycznej.

O spaniu raczej nie można było mówić. Choć zgaszono światła i było ciemno, trudno było tak po prostu sobie zasnąć o 22:00 wiedząc, że pobudka będzie o 00:30. Gdzieś około północy zadzwonił czyjś budzik i zaczęły się pierwsze pielgrzymki do toalety. Sala powoli budziła się do życia. Dziwne to było uczucie, tak nie spać i wstać nagle w środku, ba! na początku nocy. Organizm nie bardzo wiedział, co ma sobie teraz "myśleć". Jak działać? Więc zachowując pozory normalności, jak zwykle po przebudzeniu wypiłam kawę na lepsze trawienie. Niestety nie pomogło i do samego startu trochę mnie to męczyło. Nie byłam w stanie nic przełknąć, choć miałam uszykowane pożywne śniadanie (kolację?), ale zachowawczo spakowałam do plecaka banana, żeby spożyć go na starcie. 

W autobusie.
Fot. Krzysiek

Na odprawie, na szczęście, stały termosy z gorącą kawą i herbatą. Kubek ciepłego napoju dobrze mi zrobił. Jelita zaczęły pracować. Jadąc autobusem myślałam, że usnę. Pojazd sennie bujał na boki. Dopiero mijane często zwierzęta: sarny, lisy, nawet jeże rozbudziły trochę oczy i skupiły uwagę na otaczającym świecie. Na starcie szybko (oj, bardzo szybko) musiałam skorzystać z toi-toi'a. Grubszą sprawę miałam już za sobą, więc nie tylko z serca spadł mi kamień :-D A potem było jeszcze sto tysięcy pięć dziewięćset razy siku i można było ustawić się na linii startu. Odliczanie, punkt 3:00 i ruszyliśmy.

Na starcie w Nowym Tomyślu.
Fot. Krzysiek

Początkowo biegliśmy przez Nowy Tomyśl. Eskortowała nas policja. Nikt się specjalnie nie spieszył. Truchtaliśmy w założonym tempie 7 min/km. Czołówki jeszcze wyłączone, bo latarnie oświetlały drogę. Po niecałych 2 km wybiegliśmy na polną drogę. Teraz rząd światełek poruszał się leniwie niczym złota rzeka, jak świetliki nocą. W promieniach światła unosiły się drobinki kurzu. Niebo było czyste, nie zasnute chmurami. Księżyc świecił, aż dziw brał, że noc może być taka jasna. Rześkie powietrze rozbudzało zmysły. 

Humor towarzyszył nam od samego startu. Biegliśmy w grupie, kiedy nagle dziewczyna obok (hej! Anita) rozpoznała we mnie Biegającą Dziewczynę. Miło zrobiło mi się na duszy :-) Od tamtego momentu biegliśmy w czwórkę: ja, Justyna, Anita i Krzysiek. Droga ciągnęła się to wzdłuż pól, to wzdłuż linii lasu, czasem przecinając jego gęstwinę. Myślałam, że będę bać się nocnego odcinka trasy, bo mało miałam okazji biegać wieczorem (a co dopiero nocą!) po lesie. Nie było strasznie, tylko strasznie przyjemnie. Bardzo szybko zaczęło świtać, czarne plamy nabrały znajomego kształtu. Można było wyłączyć czołówkę. Kiedy wbiegaliśmy do Wąsowa słońce wyszło zza horyzontu. 

Zaczyna świtać.
Fot. Krzysiek

Punkt umiejscowiony na 15 km trasy mieścił się w dawnym folwarku. To bardzo malownicze miejsce znałam już wcześniej Kto by pomyślał, że jestem tak blisko domu! Śmieszne uczucie, że tutaj przybiegłam. Na punkcie zjadłam orzechowego batona, którego miałam w plecaku, kilka pomarańczy z punktu oraz rozpuściłam w wodzie elektrolity. Za punktem nieco zwolniliśmy. Tam też zaczęła się droga wzdłuż autostrady. Klaksonem pozdrowił nas jakiś tirowiec. I dalej znowu wbiegliśmy w las. Powoli zaczęły dopadać nas dolegliwości jelito-żołądkowe. Ja i Krzychu zdecydowanie zwolniliśmy, często przechodząc w marsz. Miałam takie skurcze żołądka, że nie mogłam się wyprostować i szłam zgięta w pół. Dziewczyny były już mocno w przodzie. Justyna gdzieś tam na nas poczekała, ale kiedy udało mi się ją dogonić wręcz nakazałam jej biec dalej, bo z nami było naprawdę słabo i nie wiedzieliśmy czy w ogóle ukończymy bieg. Na szczęście mnie posłuchała, bo jak się okazało ukończyła GWINTa na drugim miejscu w swojej kategorii wiekowej (ju-hu!), choć dopiero co w październiku przebiegła swój pierwszy maraton. Kobieta z żelaza normalnie! 

My z Krzysztofem, asekurowani przez rowerzystę, walcząc z bólem, skurczami i co tu owijać w bawełnę ... zwykłą sraczką, próbowaliśmy jakoś dowlec się do punktu. A w Porażynie mile nas ugoszczono gorącą miętą i herbatką.

Na punkcie w Porażynie.
Fot. Przemysław Nowak

Na dalszą drogę zabrałam rozpuszczone znowu w wodzie elektrolity oraz słone krakersy. Od razu brzuchy przestały nas boleć i nabraliśmy ochoty na więcej. Powiedzieliśmy sobie, że tylko siłą ściągną nas z trasy, bo łatwo się nie poddamy. Tam też "przejęło" nas dwóch innych rowerzystów. Słońce wyłaniało się zza drzew, więc zaczęłam powoli rozbierać się. Ściągnęłam chustę z głowy i podciągnęłam rękawy :-D Po tej całej walce jelitowej tyle zdecydowanie wystarczyło, bo organizm jeszcze odczuwał chłód. To był ciężki odcinek trasy. Nogi już bolały, słońce coraz bardziej dawało się we znaki, a sen morzył niemiłosiernie. Różnica temperatur między nocą a dniem była mocno odczuwalna. Opanowało mnie ogólne wkurwienie, a całą złość skierowałam na jednego z asekurantów. Nie dość, że mówił w pewien charakterystyczny sposób to jeszcze miałam wrażenie, że gada straszne głupoty i bardzo chciałam od niego uciec. Brzmi to może bardzo brzydko, ale wtedy dzięki takiej mojej ocenie tego człowieka zmobilizowałam się do dalszego biegu. Na tym odcinku spotkaliśmy też stumilowca, którym okazał się znany nam z organizacji biegów górskich członek Załogi Górskiej - Wojtek. Chłopak był tak wyczerpany, że ledwo chodził. Zbliżał się jego 90 km. Szacunek!! Resztkami świadomości trzeźwo i odpowiedzialnie postanowił, że na kolejnym punkcie zejdzie z trasy. 

Do parkingu leśnego w Lasówkach dobiegłam pierwsza z naszej grupy. Kiedy tylko pojawiłam się na horyzoncie wolontariusze z punktu tak mocno mnie dopingowali, że zapomniałam o całej złości. Znów zrobiłam miksturę z elektrolitów, zjadłam batona i ruszyłam w dalszą drogę, dając tylko sygnał Krzyśkowi. Potem zrobiłam się głodna, więc zjadłam pół bułki z mielonką, którą zawsze mam na długich biegach. Często po tych wszystkich słodkościach słona galaretka z takiej mielonki okazuje się zbawienna. Połknęłam ją ze smakiem i znowu wezbrały we mnie nowe siły. Poczułam, że kryzys minął już na dobre, że udało się nawodnić i uzupełnić mikroelementy. Zresztą przed nami  był znany mi z biegu krosowego w Zdroju sprzed 2 lat Grodzisk i punkt w wigwamie. Tam też oczekiwali na start na dystansie 55 km nasi znajomi. 

Do Zdroju, półmetka naszej trasy, przybiegliśmy 30 minut przed limitem. Dużo czasu straciliśmy na jelitówkę, bo z przewagi dwóch godzin zostało nam raptem pół. Upał był już nie do zniesienia. Poprosiłam jakiegoś pana z punktu, żeby zrobił mi mocną kawę, a my w tym czasie dorwaliśmy się do worków z przepaku. Wtedy też zobaczyła nas Katarzyna, która niczym osobisty support zaczęła pomagać nam w ogarnięciu spraw. Kasiu, jestem Tobie ogromnie wdzięczna za tę pomoc wtedy :-*

Przepak w Zdroju.
Fot. Kasia

Kiedy teraz, na chłodno, oceniam ten moment mojej GWINTowej przygody, wiem jakie błędy popełniłam. Mając świadomość, że w butach dzieje się źle, znając "procedury" postępowania nie zrobiłam nic, żeby sobie pomóc. Powinnam była przebić pęcherze, zakleić je plastrem i zmienić skarpetki na czyste, ba! nawet zmienić buty. Byłam na to przygotowana, ale mózg już wariował i zmęczenie górowało na tyle, że już mi się nawet nie chciało tego zrobić. Gdzieś w tyle głowy wiedziałam, że ta przygoda niedługo się skończy. Kiedy ruszyliśmy z punktu, minęło jeszcze jakieś 2 km zanim dogoniła nas czołówka z ostatniego dystansu. Gdy minęli nas już wszyscy, poddaliśmy się i uzbrojeni w kije zaczęliśmy swój ostatni marsz. Za nami leniwie jechał kolejny rowerzysta. Jemu też już się chyba nie chciało, bo nic nie mówił, nie zachęcał nas do dalszej walki. Towarzyszył nam w milczeniu i pozwolił by czarne myśli wzięły górę i z nami wygrały.

Między Zdrojem, a Gninem.
Fot. Krzysiek

Nogi nie chciały już słuchać. Coraz trudniej stawiałam kolejny krok. Lekkie wzniesienie było górą nie do zdobycia. Moja dusza płakała z rozpaczy! To był koniec! Powiedziałam wtedy jedno zdanie za dużo: "Krzysiek, ja już nie dam rady." A Krzysiek, jak zawsze szarmancki, pomimo tego, że mógł jeszcze spokojnie doczłapać się do następnego punktu kontrolnego w Rakoniewicach (76 km) zszedł z trasy razem ze mną. Pierwszy doszedł do punktu w Gninie (63 km) i poinformował o naszej decyzji, a kiedy podeszła do mnie kobietka stamtąd z pytaniem czy schodzę, bez zastanowienia odpowiedziałam TAK. 

DLACZEGO!?! Takie myśli przyszły nam po kilku godzinach, kiedy emocje i adrenalina już opadły. Dlaczego poddaliśmy bieg? Przecież obiecaliśmy sobie, że polecimy w trupa, że to orgi będą znosić nas z trasy. My się nie poddamy! ... ale poddaliśmy się zupełnie, ot tak, jakby bez kontroli umysłu. 

Jedyne pocieszenie jakie mi zostało po biegu.

Dopiero te doświadczenia nauczyły mnie, co to znaczy być ultrasem. Nie chodzi o "aptekarskie" przekroczenie granicy 42,195 km. Ultramaratończyk to stan umysłu. Nie taki, który w euforii pozwala na decyzję o wzięciu udziału w długim biegu, ale taki który za cholerę nie ułatwi zadania, któremu trzeba podołać! Dlatego, nie ma co płakać nad przysłowiowym rozlanym mlekiem. Mój czas już minął, bieg dla mnie się zakończył. Teraz pozostaje mi tylko przełknąć porażkę (wiadomo, że boli), a z zebranego żniwa wyrobić dobre ciasto na chleb z twardą, chrupiącą skórką. Takim ultrasem chcę być!

M.

Wszystkich znajomych, których spotkałam w Wolsztynie, albo z którymi biegłam, a których nie uwzględniłam w tej relacji - gorąco pozdrawiam i gratuluję! Razem dokonaliśmy czegoś szalonego. Każdy na swoją miarę. Gratuluję wszystkim uczestnikom, a nade wszystko tym finiszującym. Brawo!

poniedziałek, 1 maja 2017

Ostatni zimowy maraton tej wiosny

Między Wielkanocą a majówką wybrałam się do Szczawnicy. To był wyjątkowo aktywny weekend. W piątek musiałam wyjechać z Poznania, w sobotę był bieg, a zaraz po nim udałam się do Nowego Targu na pociąg do Warszawy, bo mieliśmy w rodzinie imprezę okolicznościową. Do Poznania wróciłam dopiero w niedzielę przed północą.

Tym razem uczestniczyłam w biegach w Szczawnicy. Wybrałam sobie Wielką Prehybę, dystans maratoński. Do uczestnictwa namówił mnie oczywiście Krzychu, który już piąty (lub szósty) raz brał udział w tej imprezie. W domku, uroczo położonym nad tamtejszym potokiem Grajcarkiem, zaplanowany mieliśmy nocleg.

Nad Grajcarkiem

Jeszcze w piątek poszłam odebrać pakiet. Lubię mieć wszystko przygotowane dzień wcześniej. Wtedy mam wrażenie, że jestem gotowa do startu i mniej się stresuję zawodami. W drodze do biura zawodów spotkałam Kubę z Poznania. Wymieniliśmy wrażenia. Dla niego to miał być pierwszy górski maraton, ale że chłopak ma doświadczenie w ultra nie martwiłam się o jego występ. Wieczorem umówiliśmy się na piwko podczas spotkania u organizatora. 

Do biura zawodów szło się pod górę. Długo, stromo, z dużym plecakiem, po łącznie 12 h podróży było mi dość ciężko. Ale czym miała być taka wspinaczka względem czekającego mnie dnia następnego wyzwania? W biurze zawodów pakiet odebrałam bardzo sprawnie, rozejrzałam się po expo i niedługo potem spotkałam Justynę i Krzyśka, którzy dopiero zajechali do Szczawnicy. 

Informacja na dzień dobry była taka, że ze względu na warunki pogodowe organizator wydłużył limity czasowe na dystansie maratonu i półmaratonu, a trasę ultra (niecałe 100 km) skrócił do 60-paru kilometrów. Co prawda, w samej Szczawnicy było naprawdę przyjemnie. Temperatura w granicach 10 stopni i odkryte zbocza pobliskich gór wcale nie wskazywały na trudne warunki na trasie, ale w górach, jak to w górach, wszystko zdarzyć się może. Niezależnie od pory roku. Dlatego nie bacząc na aktualne warunki pogodowe w miasteczku, na trasę przygotowana byłam na wszystko.

Fot. Justyna

Bieg startował w sobotę o 9. Od rana leniwie padał deszcz, ale było ciepło. Wszyscy biegacze zgromadzili się na jednym z kilku mostków nad Grajcarkiem. Tam umiejscowione były balony startu i mety. Przed biegiem oczywiście zrobiliśmy sobie przedstartowe selfie, a potem ruszyliśmy w trasę.


Początkowo było mi gorąco. Ubrałam cieniutką koszulkę z krótkim rękawem, a na to bluzę z długim. Od razu musiałam podwinąć rękaw. Na głowie miałam przewiewną czapkę z daszkiem. Pod nią cieplejszą opaskę na uszy na wypadek zimnego wiatru w górach. Od startu musiałam sobie jej klapki podciągnąć. Buff z szyi owinęłam wokół nadgarstka. Kilkaset metrów biegliśmy wybrukowaną promenadą wzdłuż szumiącego obok Grajcarka. Chwilę później skręciliśmy w górę. Przez jakiś czas biegliśmy spokojnie gęsiego, raz w większych odstępach, raz gęściej. Humory wszystkim dopisywały. Jeszcze był czas i siły na rozmowy o niczym. W pewnym momencie stanęliśmy w korku. Okazało się, że natrafiliśmy na pierwszy trudny odcinek trasy - wielkie, śliskie błoto. Wspieranie się na kijach niewiele pomagało, bo i nogi i ręce rozjeżdżały się na boki. Totalny brak panowania nad własnym ciałem! W plecaku miałam raki, ale oboje z Krzychem stwierdziliśmy, że nie chce nam się ich wyciągać. Plus, Krzychu doświadczony wrażeniami z poprzednich edycji biegu twierdził, że to jest jeszcze pikuś i na raczki za wcześnie.

Kiedy udało się pokonać błoto zaczął padać śnieg. Opad był drobny, ale na tym odcinku było już całkiem biało. Od kilku dni w górach znów gościła zima. Biegliśmy w białym puchu, w śnieżnych koleinach. Od razu przypomniał mi się tegoroczny ZPGS i tamtejsze warunki.

Mistrzowie selfie ;-)

Kiedy wybiegaliśmy z pierwszego punktu odżywczego gdzieś na 14 km towarzyszyła nam mgła. Widoczność była naprawdę nieduża, a że akurat wbiegliśmy w las spotęgowało to we mnie uczucie niepokoju. Nie obeszło się oczywiście bez spektakularnego koziołka w zaspę.

Na Radziejowej
Fot. Krzysztof

Biegnąc odkrytymi, trawiastymi polanami zza chmur wyjrzało słoneczko. Na całe szczęście, bo tutaj już mocno wiało i zrobiło mi się naprawdę zimno. To już był czas na zakrycie uszu. Czekałam też na kolejny punkt, żeby móc założyć buff na szyję.

Pod Bacówką na Obidzy

Na punktach była ciepła herbata, cola, izotonik. Były też owoce - banany i pomarańcze. Orzechy i chyba jakieś ciastka. Po drodze mijaliśmy sporo stromych, wymagających podejść. Zbiegać było bardzo trudno, bo wszędzie na trasie leżało błoto, a jeżeli połączyć je z luźnymi kamieniami to nawet zjazd na dupie mógł przynieść przykre konsekwencje. Niejeden przede mną upadał na tyłek, próbując podpierać się rękami. Momentami nie byłam pewna, czy sobie ludzie czegoś nie połamali. Ja w każdym razie bałam się zbiegać i schodziłam bardzo ostrożnie, angażując mocno kolana i mięśnie ud.

Błotko :-)
Fot. Krzysztof

Na ostatnim punkcie trasy wyczekiwałam ciepłej zupy (tak przynajmniej opowiadał Krzysiek). Już lekko głodna (wcześniej zdążyłam opylić swoją historyczną bułeczkę z mielonką) z zaburzoną nieco koncentracją wywinęłam orła, tym razem w błocie tuż przed matą sczytującą pomiar czasu. Teraz byłam lewostronnie przemoczona do pasa i dopiero zrobiło mi się zimno. A dalej droga prowadziła pod wiatr. Minęło sporo czasu zanim zdołałam się rozgrzać. Gdzieś bliżej końca natrafiliśmy na naprawdę sporą stromiznę, wystające korzenie i duże kamloty. Ku mojemu zdziwieniu zwisały tutaj dwie liny, przy pomocy których można było zejść na dół. Był więc też element wspinaczkowy ;-)

Moim założeniem na ten bieg było przebiec cały dystans bez zbędnego zatrzymywania się. Byle utrzymać się w ruchu. Gdzieś w tyle głowy czaiło się marzenie o złamaniu 8h, co było do ogarnięcia do momentu pierwszego błotka. Potem opadłam też z sił i chyba trochę się poddałam, bo nie miałam już ochoty rywalizować z czasem. Krzysiek wypruł do przodu, no bo ile mógł czekać i czekać, aż ja wezmę dupę w troki. Zresztą to była już praktycznie końcóweczka.

Ostatni zryw
Fot. Justyna

Kiedy z lasu wypadłam na przygrajcarkową promenadę, tyle że z drugiej strony, nie chciało mi się nawet biec. Promenada wiła się jakby bez końca. Jednak kiedy usłyszałam głos dochodzący z mety lekko ruszyłam, a potem zachęcona czyimś dopingiem na ostatniej prostej (chojrak ze mnie, że ho-ho!!) wyprzedziłam innego trupiszcza. Na mecie stał Krzysztof oraz Justyna, która już dawno ukończyła swoją "połówkę" i cierpliwie czekała na nas na mecie.

Meta
Fot. Krzysztof

Bieg w Szczawnicy był kolejnym, nowym doświadczeniem. To był chyba mój pierwszy bieg z tyloma niespodziankami na trasie, w tak różnych warunkach atmosferycznych. No bo, i padał deszcz, i sypał śnieg, i wiał wiatr i świeciło słonko. Było błoto, był śnieg, było pełno wody. Podczas całego biegu zdążyłam się zgrzać i zmarznąć, zgłodnieć i wkurzyć się. Ale przede wszystkim mocno się styrać, bo nawet w nocy trudno mi się spało, tak bolały mnie kolana. A potem jeszcze przez tydzień cały dochodziłam do siebie po tym biegu.

Zdrój MAGDALENA

A sama Szczawnica bardzo mi się spodobała. Od razu widać było, że to uzdrowiskowe miasto. Wszędzie napotkać można było charakterystyczną zabudowę. Gdzieniegdzie stały przepiękne pustostany, z których przy odpowiednim nakładzie środków finansowych można by było wyłonić ich prawdziwą duszę. To miejsce godne polecenia, a sam bieg konieczny do zaliczenia dla każdego ultra-twardziela, bo "tu zaczyna się przygoda"!

M.

poniedziałek, 6 marca 2017

Zimowy Janosik, czyli o tym jak Maryny i Janosiki śmigały po spiskiej ziemi

Sceneria niczym z bajki. Zamek, jezioro i góry. A obok mnie, zamiast rycerza w białej zbroi stoi Janosik w stalowych gaciach Ironmana :-D To mój biegowy partner Krzysiek. Na starcie jest z nami Justyna (żona Krzyśka), która niespełna 2h później wystartowała z moim prawdziwym, zaślubionym Janosikiem - Wojtkiem, tym razem wyjątkowo w roli Maryny. Bo ja i Krzysiek wystartowaliśmy na dystansie 45 km+ nazywanym Janosikiem,  a nasze połówki wspólnie na 10 km w tzw. Kierpcach Maryny. Tak więc, przy okazji zamiany partnerów, co niektórzy przybrali nawet przeciwną płeć, ale to już inna sprawa ;-)

Tatry
Fot. Wojciech

Do Niedzicy zajechaliśmy w piątek w nocy. Od rana trzeba było po bożemu pójść do pracy. Wszystko mieliśmy uszykowane już dzień wcześniej, więc tylko po służbie zabraliśmy psa i wyjechaliśmy. Niedzica przywitała nas nocną śnieżycą, dlatego nie widzieliśmy dokładnie, gdzie nas zaprowadził GPS. Następnego dnia rano, wyglądając z okna drewnianej chaty, ukazał nam się widok nie z tej ziemi.

Polana Sosny w Niedzicy

Sobota miała być bardzo leniwa. Jedynym obowiązkiem miało być odebranie pakietów startowych. Ale kto by się na narty nie skusił, mając pod nosem wyciąg narciarski? Grzechem byłoby nie spróbować. Byliśmy więc poszusować ;-) Popołudniu spotkaliśmy się z Krzyśkami na obiedzie, by zaraz po nim udać się w stronę zapory wodnej, gdzie znajdowało się biuro zawodów. Odbiór pakietów nastąpił szybko. Widocznie trafiliśmy w jakąś spokojniejszą porę. Do pakietu można było wybrać jakiś gadżet. Ja w przydziale dostałam bluzę. Mąż natomiast wybrał bufkę. Po spacerze po okolicy rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Teraz czekało nas już tylko przygotowanie do startu. Będąc w górach lepiej nie wierzyć aplikacjom pogodowym. I tak nie trafiają z prognozą. Miało być bowiem ciepło, ale deszczowo i na taką aurę byłam przygotowana. Za to ranek okazał się chłodny, a niebo zachmurzone. Na szczęście jeszcze w sobotę, tuż przed zamknięciem biura, udało mi się ponownie wgramolić licznymi schodami prowadzącymi na zaporę, by podmienić rozmiar bluzy na mniejszy. Teraz miałam już w czym biec.

Zamek w Niedzicy. Na drugim brzegu, w tle Zamek Czorsztyn.
Fot. Wojciech

Start był o 7, więc niedzielną pobudkę zaplanowałam na godzinę 5:00. Mąż jeszcze smacznie chrapał, kiedy ja wychodziłam. Pod zamek pojechałam z Krzyśkiem i Justyną. Samochód zaparkowaliśmy pod zaporą, więc w ramach rozgrzewki weszliśmy żwawo schodami na górę. Plac przed zamkiem zapełniony był kolorowymi postaciami. Na darmo próbowałam odnaleźć znajomego Mateusza, z którym dzień wcześniej kontaktowałam się wyłącznie telefonicznie. Poza ojcem innego kolegi, nikogo znajomego nie wypatrzyłam.

Janosiki na starcie.
Fot. Justyna

Wystartowaliśmy punktualnie ustawiając się w grupie tzw. turystycznej. Dobrze wybraliśmy, bo już po 500 metrach naszym oczom ukazały się zaśnieżone szczyty Tatr. Trudno było odmówić sobie pierwszego zdjęcia na trasie. Tutaj droga była jeszcze asfaltowa, ale jak tylko wbiegliśmy w las i pod nogami zaczął łamać się lód założyliśmy raki po raz pierwszy. Jak już wspomniałam, tempo mieliśmy bardzo turystyczne. Nie mieliśmy żadnego założonego planu działania. Chcieliśmy dobiec w limicie czasu, a profil trasy straszył strzelistymi iglicami. Jak się jednak okazało, wzniesienia wcale nie były takie strome. Powiedziałabym raczej, że Pieniny były dla nas wyjątkowo łaskawe, łagodne. Co, oczywiście nie zmieniało faktu, że i tak umierałam połowę trasy. Choć myślę, że miało to związek z przegapieniem czasu na zastrzyk węglowodanowy i potem tak się jakoś posypało.

Z Tatrami w tle.
Fot. Krzysztof

Pierwszy punkt odżywczy pojawił się na ok. 12 km w miejscowości Dursztyn. W budynku OSP (na piętrze :-D ) można było posilić się pysznymi ciastkami własnego wyrobu, herbatą, izotonikiem i owocami. Do wciągniętego jeszcze przed punktem żelu dołożyłam dwa ciasteczka kokosowe, kawałek banana i pomarańczę. Wszystko popiłam ciepłą herbatką, choć do wyboru była i taka ze śliwowicą ;-) Ale nie było zimno, więc i powodu do dodatkowego rozgrzewania się nie było. Teraz poczułam, że wstąpiły we mnie nowe siły.

Za Dursztynem odbiliśmy w górę. Szeroką, polną drogą kierowaliśmy się w stronę kolejnego punktu w Trybszu. Po niedługim czasie zboczyliśmy z tej drogi na szerokie, trawiaste łąki gdzieniegdzie pokryte śniegiem. W powietrzu unosił się zapach owczego obornika, a po lewej stronie piętrzyły się Tatry. Tutaj Krzychu pobawił się trochę w przewodnika, a ja turystka słuchałam z zaciekawieniem. Pokazał mi widoczne w oddali stoki narciarskie Czarnej Góry i Białki Tatrzańskiej oraz najwyższy szczyt Pienin Środkowych - Trzy Korony. A po drugiej stronie ośnieżony szczyt Babiej Góry i dalej Skrzyczne. Cały czas biegliśmy w rakach. Od czasu do czasu wbijałam się nimi zbyt głęboko w powoli rozmiękającą glebę i raczki nie chciały biec ze mną dalej. Innym razem podnosiłam nogę za nisko i haczyłam o grunt ledwo utrzymując równowagę. Raki oczywiście zjeżdżały wtedy maksymalnie w tył uderzając drucianym łączeniem w palce. Biegnąc w poprzek zbocza nie raz noga uciekała mi na boki. Dwa razy nawet (po razie na każdą nóżkę) wygięcie było na tyle nieprzyjemne, że przez moment odczuwałam kłujący ból. Na naszej drodze znowu pojawił się kawałek asfaltu, zdjęliśmy więc raczki, żeby ich nie skatować. Szybko jednak droga zrobiła się błotnista (momentami nawet tak, jak na Łemkowynie - choć znam to tylko z opowiadań) i tu raki dawały sobie świetnie radę. Skoro już o sprzęcie piszę nie mogę pominąć odkrytych niedawno skarpet firmy Dexshell. I nie jest to żadna reklama, tylko szczere polecenie. Skarpety nie są tanie, bo trzeba na nie uszykować ok 200 polskich złotówek, ale warte są swej ceny. A są wodoodporne, oddychające i ciepłe. Sprawdziły się nie tylko podczas biegu Janosika, ale także w trekkingu po górach ze śniegiem sięgającym kolan.


Do punktu kontrolnego w Trybszu na ok. 19 km (nie wiem dokładnie, bo chwilę wcześniej zawiesił mi się mój czasomierz) dotarliśmy około godziny 10:00. Mieliśmy więc godzinę zapasu do limitu, ale nie zabawiliśmy tam długo. Ja tylko łyknęłam colę i poszłam dalej walcząc po drodze z telefonem i aplikacją zliczającą kilometry. Krzychu dogonił mnie chwilę później. Strażacy skierowali nas drogą w górę. Według profilu to miało być najcięższe podejście na trasie. "Byle do punktu w Łapszance" - tak do siebie mówiliśmy, a potem będzie dłuuugi i stromy zbieg niemalże do samej mety i damy radę. Jednak 300 metrów w górę na odcinku 10 km okazało się być przyzwoitym do przełknięcia przewyższeniem. Nie powiem, że pokonaliśmy ten odcinek z przysłowiowym palcem w ... nosie. Mocno ciągnęły mnie pośladki i mięsień dwugłowy uda. Znowu na trasie pojawił się śnieg, więc momentami ryliśmy po kostki. Ale po prawej znowu pokazały się Tatry i można było zatracić się w tym widoku.

W Łapszance byliśmy na godzinę 12:00. Na zawodników czekał namiot wypełniony smacznymi przekąskami. Znowu zjedliśmy coś pokrzepiającego, zrobiliśmy przepiękne pamiątkowe zdjęcie z Tatrami w tle i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami pozostało już tylko (aż!) 19 km ze słynnym zbiegiem. Kawałek za punktem trzeba było jeszcze odrobinę podejść. W dość nietypowym punkcie, na szczycie swego rodzaju wąwozu, czaił się fotograf. Chyba po raz pierwszy biegając w górach ktoś zrobił mi zdjęcie ... z góry :-D Śmieszki, heheszki i pobiegliśmy dalej. Właściwie to nie pamiętam, żebym wtedy biegła. Mieliśmy w nogach 29 km i czułam się naprawdę zmęczona. Częściej prosiłam Krzyśka o spacer, a On dzielnie znosił moje kaprysy. Aż w końcu zrobiło mi się głupio i zmusiłam się do lekkiego biegu.

Fot. Krzysztof

Myślałam, że do punktu Łapsze Niżne nigdy nie dobiegniemy. Jak już pojawiły się pierwsze zabudowania to i tak trzeba było trochę pokluczyć, żeby dobiec do remizy(?). Tam znowu czekała uczta. Serwowano także ciepłą zupę i organiczne żele na bazie naturalnego miodu Honey Stinger. Ten punkt opuściliśmy błyskawicznie, choć kapela grała i można było zostać dłużej, ale do mety pozostało już tylko 12 km! Na tym fragmencie trasy (pisząc to, Krzychu, dopiero mnie olśniło!!!) zdjęliśmy raki za namową jednego z panów kierujących z punktu w dalszą drogę. Powiedział, że szkoda raczków, bo teraz będziemy biegli 2 km po asfalcie. Niedługo potem uznaliśmy to za zbytnią przesadę. Wszak asfalt szybko się skończył i znowu zakładaliśmy je na nogi. Czuliśmy już metę, była tak blisko! :-D Zajęliśmy się więc telefonami do bliskich i pałaszowaniem zapasów z plecaka. Koło cmentarza poszliśmy drogą w górę. Nagle stanęliśmy na rozdrożu. No i gdzie teraz? Nigdzie nie było znacznika trasy. Krzychu, kierując się śladem gpx zgranym na zegarek poszedł najpierw w lewo. To był jednak zły kierunek, więc poszliśmy w prawo i na tej ścieżce zegarek złapał trasę, a my nawet zaobserwowaliśmy małe czerwono-białe coś, co mogło być kiedyś taśmą. Byliśmy już na dobrej drodze, a tak nam się przynajmniej zdawało, kiedy nagle gdzieś poniżej na prawo zobaczyliśmy asfaltową drogę, a na niej biegaczy, którzy do tej pory biegli za nami. No pięknie! Zagadaliśmy się i zgubiliśmy drogę. A jednak Pan w punkcie miał rację, co do długości asfaltu ;-) Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić sobie typowy przełaj i na szagę polecieliśmy przez pola w dół, wprost na drogę. Od teraz trzymaliśmy się tej napotkanej trójki i w grupie zmierzaliśmy do Niedzicy, na zaporę.

Wracaliśmy tą samą drogą, co na początku, a za plecami żegnały nas dumne Tatry. Biegło się jakoś inaczej, może to bliskość mety tak na mnie wpłynęła. Zostało nam na oko jakieś 5 km. Droga znowu skręciła w las. Znowu pojawił się śnieg i lekkie pagórki. Przede mną biegła z Krzyśkiem jedna dziewczyna. Na pewno nie była z kategorii K20, więc załączył mi się tryb rywalizacji. Musiałam ją wyprzedzić. Redukcja, zbieg i tu zebrałam owoce treningu wytrzymałości tempowej. Jak wskoczyłam w swoje tempo, tak wyprzedziłam wszystkich i leciałam do samej mety. Zrobiliśmy jeszcze mały postój, ale całkowicie kontrolowany. Obejrzałam się, za mną nie było nikogo. Szybki pit-stop, raki w rękę i lecimy po gładkim asfalcie nadal trzymając tempo. Nachylenie nam sprzyjało. Nogi same przebierały. Na zakręcie przy Zamku ledwo wykręciłam i zamiast wbiec na chodnik pobiegłam ulicą. Strażak tylko krzyknął za mną, żeby mnie nikt nie rozjechał i nakazał skręcić na chodnik przy pierwszym przejściu dla pieszych (wzdłuż drogi stały słupki z łańcuchami).

Nasze Maryny :-)

W Półmaratonie Gór Stołowych jest nietypowa meta na szczycie Szczelińca, którą trzeba zdobyć pokonując liczne schody. Meta Zimowego Janosika znajdowała się dla odmiany u podnóża zapory wodnej na Jeziorze Czorsztyńskim, do zdobycia również po pokonaniu wielu schodów, w tym przypadku prowadzących w dół. Z poziomu tamy widzieliśmy odznaczające się w dole sylwetki naszych "Maryn". Po ukończeniu swojego biegu czekali na nas dzielnie tyle godzin w Hali Maszyn Elektrowni Wodnej, gdzie odbywała się feta.

Zwycięscy! :-D

Metę przekroczyliśmy z czasem 7:53:49 netto. Po zgubieniu się na trasie nie wiedzieliśmy ile jeszcze zostało nam kilometrów i czy jesteśmy w stanie przybiec poniżej 8h. Trochę straciliśmy nadzieję na złamanie wymarzonej "ósemki", jednak wynik na mecie okazał się bardzo zadowalający. Jest życiówka w Niedzicy i mamy teraz co poprawiać w przyszłości ;-) Ewentualnie, powrócić znów we wrześniu na letnią odsłonę tego biegu. Ja w każdym razie gorąco polecam. Hej!

M.

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Pasterskie janioły polatały w Stołowych

Nie pisałam nic w swoim Pamiętniku od końca ubiegłego roku. Sezon startowy zwykle się wtedy kończy, więc biegane było mało. Jedyne wpisy prowadziłam na swoim fanpejdżu, ale były to tylko krótkie informacje. Wielkimi krokami zbliżał się Nowy Rok, a ja wciąż nie miałam planów biegowych na przyszłość. Z racji tego, że w moim prywatnym życiu zaszło kilka małych, ale istotnych zmian, postanowiłam nic nie planować tylko iść na żywioł i spontanicznie wejść w nadchodzący rok.

Zimowy Szczeliniec. Fot. Krzysztof

Plany biegowe szybko uległy zmianie. Nieszczęśliwy wypadek mojej koleżanki Marty, który wykluczył ją na jakiś czas z biegania, spowodował, że wpadł mi w ręce pakiet startowy na III Zimowy Półmaraton Gór Stołowych. Bieg, który znałam z ubiegłego roku (pomimo nazwy w wersji wiosennej - taki mieliśmy klimat), w tym roku okazał się totalnym przeciwieństwem :-D

Foci Krzychu

Zima przyszła na kilka tygodni przed startem. Z przerażeniem, ale i z nadzieją wypatrywałam informacji o anomaliach pogodowych, śnieżycach i zagrożeniach lawinowych. Wcale nie liczyłam na to, że z tego powodu bieg mógłby zostać odwołany. Raczej marzyłam o przeżyciu czegoś nowego, niesamowitego. W końcu od słynnego orkanu Ksawery, który złapał mnie na drodze krajowej w środku nocy jadąc na start półmaratonu świętych Mikołajów w 2013 w Toruniu minęło już trochę czasu :-D


Do Pasterki pojechałam już po raz drugi z Krzyśkiem. Co ja bym zrobiła bez sprzyjającej mi opatrzności losu? Najpierw Marta ze swoją nogą i jej pakietem startowym dla mnie. Potem Justyna, żona Krzyśka, której akurat wypadł ten weekend i nie mogła przyjechać, więc zgarnęłam jej miejsce w pokoju. A spaliśmy w ósemce z dwiema dziewczynami z Poznania, parą z Rzeszowo-Krakowa i dwójką Czechów. Ach, ci Czesi! ;-) Jeden z nich od razu poczęstował nas czeską medicziną, czyli Beherovką. Drugi okazał się być jakimś super czeskim biegaczem i na tych zawodach zajął drugie miejsce w klasyfikacji OPEN.

Tutaj też foci Krzychu

Dzień przed startem był dość zwariowany. Nie było żadnego skupiania się przed zawodami. Krzychu zabrał z sobą dwie pary rakiet śnieżnych do testów. Po symbolicznym toaście lokalnym browarkiem udaliśmy się na śnieżek. A śniegu było wuchte! Tyle to ja chyba za dzieciaka widziałam, jak dobrze pamiętam. Kiedy wróciliśmy z tej śnieżnej eskapady, znajomi patrzyli na nas lekko zażenowani. A nam się tam podobało :-) Fajnie było. No i potraktowaliśmy to brodzenie w głębokim śniegu, jako przetarcie przed nadchodzącym dniem. A potem to już tylko nawadnialiśmy się przed startem ;-)

Nadal foci Krzychu

W dzień startu świeciło ostre słońce. Temperatura była ujemna, ale nie na tyle, żeby wyziębić wyczekujące na starcie ciało. Jadąc do Pasterki już wiedziałam, co na siebie włożę (szok i niedowierzanie normalnie! :-D) i w dzień startu rzeczywiście założyłam wszystko zgodnie z założonym wcześniej planem. A były to długie spodnie i koszulka termiczna z długim rękawem, a na to koszulka z krótkim. Na głowie miałam założoną chustę z tegorocznego biegu (co roku projektują piękniejsze) i okulary. W plecaku miałam żel, snickersa i butelkę Oshee. Na nogach miałam raki kupione celowo na ten bieg i oczywiście kije. Nie byłam do końca pewna, czy w takim śniegu w ogóle je wykorzystam, ale ostatecznie okazały się zbawienne.

Na starcie stanęło ok. 500 osób. Nauczona zeszłorocznym doświadczeniem ustawiłam się bliżej środka stawki niż końca. Kiedy ruszyliśmy szeroką polaną sprzed schroniska, pierwsza kolejka utworzyła się już po pierwszym kilometrze. To był dopiero początek, a ja już na drugim kilometrze rozwaliłam swoje nowiutkie raki i dalej całe 19 km nieświadomie obijałam sobie tymi poluzowanymi kolcami łydki tak, że na drugi dzień obudziłam się z posiniaczonymi nogami. W tym miejscu Krzychu zboczył z trasy, żeby wyłączyć wkurzający go dźwięk Endomondo. Pozwoliłam sobie ruszyć z kopytka dalej, bo wiedziałam, że nie minie chwila, a Krzychu zaraz mnie dogoni i od razu przegoni :-P Na szczęście, dobrze pamiętałam ubiegłoroczną trasę, wiedziałam więc dokładnie, co mnie czeka i jak mam rozłożyć siły. Rok temu w tym miejscu (ostre podejście wąską ścieżką między skałami obok zamarzniętego strumyka) paliły mnie łydki i ledwo dawałam radę. Tym razem mruczałam w myślach "jeszcze trochę, jeszcze trochę", jak mantrę. I to pomagało. Liczyło się tylko jedno - nie zgubić Krzycha.

Tak, to zdjęcie też jest sprawką Krzycha

Pierwszy punkt odżywczy znajdował się na 7 kilometrze. Było to już za zejściem  z niebieskiego szlaku obok Szczelińca. Rok temu w tym miejscu była taka ślizgawka, że zjeżdżało się na dupsku. A teraz udawało się nawet delikatnie zbiegać. Na punkcie trochę brakowało mi żelowych miśków. Porwałam więc dwa wafle i poleciałam dalej. Czułam, że warun był konkretny i że zbytnia pewność siebie może mnie zgubić i nie pozwoli ukończyć biegu w limicie. A ostatnio trochę czasu w limitach brakowało, więc nie chciałam odpuścić. Zacisnęłam zębiska (a teraz mam je nowe, takie fotogeniczne :-D) i szurałam dalej.

W drodze na Błędne Skały. Fot. z łapki Krzycha

O zbieganiu w takich zimowych warunkach trudno mówić. To był raczej taki lawinowy ślizg na piętach. W sumie cieszyłam się, że mam kije, bo zamiast przeszkadzać, jak początkowo zakładałam, okazały się bardzo pomocne przy zachowaniu równowagi.

Kiedy dobiegliśmy do 11 kilometra zarejestrowałam "awarię korka" ;-) W pobliżu na szczęście były dwa budynki, ale jak się okazało wojskowe. Co za pech! No cóż, ale spróbować trzeba było. Zapukałam do drzwi. Chwila napięcia i ... uff, drzwi otwiera kobieta :-) Od razu zrozumiała moją prośbę i udostępniła co trzeba. Uratowana (zmarnowałam może 3 minuty) ruszyłam zadowolona dalej. Kiedy jednak odeszło jedno zmartwienie to pojawiło się kolejne, głód. Sięgnęłam więc po zmrożonego snickersa (właśnie sobie uświadomiłam, jakie to szczęście, że nie połamałam na nim tych nowych zębów :-P) i znowu wyczekiwałam kolejnego, ostatniego punktu z jedzeniem.

Moje międzyczasy. 

Od punktu do punktu udało mi się przemierzyć trasę bardzo równym tempem, co bardzo mnie cieszyło. Przede mną została ostatnia, trzecia część trasy, na której wyczekiwałam polany zalanej słońcem. A tego było mi właśnie trzeba, słońca! Buty obklejone śniegiem tak mi zmokły, że stopy przemarzły niemal do kości. Zaczęłam też odczuwać ogólne wychłodzenie (u mnie normalne po 15 km), więc tym bardziej nie było powodu, żeby zwalniać. Nie było już też powodu, żeby hamować w sobie złość. Zaczęłam w głos przeklinać ten cholerny śnieg! W tym miejscu zgubiłam Krzyśka (załapał się do szybszej kolejki), więc skazana byłam wyłącznie na siebie i swój wewnętrzny wkurw. Dzięki Bogu, jakaś dziewczyna za mną podjęła rozmowę, bo chyba bym zwariowała! I gadałyśmy tak podtrzymując siebie nawzajem na duchu, aż do wyczekiwanej asfaltówki w Karłowie.

Ale dziwnie biegło się asfaltem po przebiegnięciu/przejściu/przepełzaniu (wybrać odpowiednie) 20 kilometrów w takim śniegu! Ludzie nagle zaczęli przyspieszać, a ja sięgnęłam do kieszonki po zabranego z punktu wafelka i zajadałam go ze smakiem gromadząc sobie paliwko przed wejściem na Szczeliniec.

Finishery na Szczelińcu. Fot. z telefonu Krzycha

U podnóża tej nietypowej, jakże pięknej i niepowtarzalnej mety spotkałam kolegę Marcina. W dniu zawodów miał urodziny (Marcinie, jeszcze raz STO LAT!), więc zdążyłam tylko krzyknąć "sto lat" i ruszyłam na schody. Na szczęście, pomimo ostrzeżeń na dole, w trakcie wchodzenia nie było jakichś trudnych momentów. Mało tego, nawet lepiej niż przed rokiem zniosłam pokonywanie tych schodów. Turyści, inni mijani biegacze już z medalami na szyjach dopingowali mówiąc "jeszcze kawałek", a ja przecież już to wiedziałam, więc tylko dziękowałam miłym uśmiechem (ach, znowu te nowe zęby :-D) i dalej spokojnie robiłam swoje. Noga za nogą, lewa, prawa i do przodu na górę. A na mecie czekał już na mnie Krzysiu. Wyprzedził mnie o jakieś 10 minut, aż się zdziwiłam, że z piwkiem nie stał ;-) Oczywiście zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie z górami w tle (niejedno) i po lekkim ogarnięciu się zeszliśmy żółtym szlakiem do Pasterki.

Duma :-)

W tym roku nie poszliśmy na rozdanie nagród. Czekaliśmy przy zasłużonym piwku na burgera z podwójną porcją frytek. No i wtedy ... przyszedł czas zapowiadanego koncertu czeskiej grupy Band-a-ska. Koncert jak zwykle nie zawiódł. Nasz ukochany wodzirej/konferansjer Wojciech "Hela" Heliński również. Ułożył nowy hymn Pasterki. Szkoda tylko, że nikt nie nagrywał kiedy Hela śpiewał. W tym roku, choć krótsza i mniej liczna, zabawa z Górską Załogą była przednia :-)


Następnego dnia leniwie rozpoczęliśmy pakowanie rzeczy. Słońce pięknie grzało, śnieg wciąż zalegał. Postanowiliśmy raz jeszcze udać się na Szczeliniec. W tym dniu ścieżka była już dobrze ubita i zmarznięta. Wracając pozwoliliśmy sobie nawet na lekką przebieżkę. Warunki były super! Szkoda, że w dzień zawodów było tyle kopnego śniegu. Widocznie tak musiało być, taki chrzest bojowy. Na szczycie Szczelińca trzeba było zrobić kolejne pamiątkowe selfie. Okulary na łeb, co by dobrze na zdjęciu wyjść. Ramię Krzycha wędrujące na moje ramię i sru ... okularki rymsnęły w dół. Jeszcze widziałam, jak stanęły na skraju urwiska i zanim pomyślałam o chwyceniu za kij, osunęły się na moich oczach w przepaść.

Tu już było po okularach. Fot. Krzychu z ręki

Trudno. Poniosłam trochę strat materialnych (najpierw raki, te nieszczęsne okulary, a na koniec jeszcze dziurawe stuptuty), ale za to przywiozłam znowu niesamowitą dawkę energii. Energii, którą daje bieganie (zwłaszcza to w trudnych warunkach). Energii przekazywanej przez innych biegaczy. Teraz moich dobrych, biegowych znajomych z Pasterki :-)

Pasterskie Anioły

Bo jak to mówił jeden biegacz, to nie sam bieg jest ważny, ale cała otoczka. Ci ludzie, ten czas zabawy, ta integracja. My w każdym razie polecamy. Jedź, pozostaw swoje serce w Pasterce ❤ :-)

Fot. Krzychu

A ta świecąca kropeczka po prawej stronie zdjęcia to światełko z okien schroniska na Szczelińcu ❤

M.