wtorek, 14 lipca 2015

Długie wybieganie to podstawa

Północ Polski kojarzy mi się z nudnym, płaskim krajobrazem. Jadąc nad Bałtyk zawsze miałam wrażenie, że zjeżdżam z górki, by zatrzymać się na wysokości 0 m n.p.m. Tym razem pojechałam w tamte strony, żeby wziąć udział w biegu przełajowym po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym z przewyższeniami rzędu +/- 300 m na dystansie 21 km. I nie ukrywam ... trasa była zaskakująco pofałdowana :-)

Przed startem

Do Wejherowa przyjechałam już w sobotę, żeby na spokojnie odebrać pakiet startowy, zapoznać się nieco z okolicą, a przede wszystkim wreszcie się wyspać. Kilka godzin wcześniej odstawiłam dzieci dziadkom na dwutygodniowy pobyt nad morzem :-D
Odebranie pakietu wcale nie było takie proste. GPS zaprowadził mnie pod wskazany adres, ale jak się na miejscu okazało, to nie był ten adres. Podobny problem mieli również inni przyjezdni biegacze. Generalnie miałam wrażenie, że odległości między poszczególnymi miejscowościami nadmorskimi wyrażone były z milach, a nie kilometrach. Na szczęście kilka wskazówek od miejscowych i udało się dotrzeć do celu. Pakiet odebrany! Można było udać się na rekonesans miasta. A Starówka w Wejherowie piękna jest i godna tego by nią wieczorami spacerować. Tylko, jak to często w polskich miastach bywa, w weekend wszystko jest pozamykane i z niczego skorzystać już nie można. A szkoda.

Wejherowo. Stare Miasto

Z okna pokoju hotelowego rozciągał się widok na mój cel - 174 m wzniesienie w okolicach Zbychowa. Wyglądało trochę, jak krajobraz Beskidów tyle, że nad morzem ;-) Jak poinformowała mnie Pani w biurze zawodów, pierwsze 12 km będzie pod górę, ale potem będzie już z górki. W dystansie półmaratońskim te 12 km podbiegu stanowi połowę trasy! Gdzie? Halo, halo?? "Jak to ugryźć?" - pomyślałam. Ze względu na to moje nieszczęsne, wojujące tętno początkowe założenie było takie, żeby podbiegi przemaszerować, a zbiegi zrobić na spokojnie. No, ale jak w takim razie zrobić to przy podbiegu wynoszącym 12 km? Miałabym przemaszerować połowę dystansu?? No nie da się! Tak więc, jak zwykle wyszło inaczej, niż planowałam.

Prawie połowę powierzchni Wejherowa stanowią lasy

W dniu zawodów obudziłam się o 6, zanim zadzwonił budzik. Poleżałam jeszcze chwilę, ale oczekiwanie na zegarek było jeszcze bardziej stresujące. Wstałam więc i powoli zaczęłam ogarniać się do wyjścia. Zaczęłam od śniadania, które przywiozłam ze sobą. Pomimo, iż hotel zajęty był w większości przez biegaczy i z tego powodu śniadanie serwowano od 6:30, ja wolałam nie ryzykować z nieplanowym jadłospisem. Zjadłam to, co zawsze i zeszłam do ogródka, żeby jeszcze w ciszy umysłu, pełna skupienia sączyć poranną kawę. Poranek przywitał mnie zasnutym szarymi chmurami niebem, z których kapał lekki deszczyk. Termometr wskazywał 10 st. C, czyli warunki idealne do biegania. Potem był czas na ostatnie przygotowania, przypięcie numeru startowego i zamontowanie chipu i można było wyruszyć na start.

Moja kawusia :-)

Start znajdował się w Parku Miejskim im. Aleksandra Majkowskiego. Toi toi, krótka rozgrzewka, pamiątkowa fotka i czekam na odliczanie. Jeszcze przed startem zaczepił mnie jeden zawodnik, sympatyczny, starszy pan. Dopytywał po co mi plecak, czy będzie mi wygodnie biec? Grzecznie odpowiedziałam, że to taki mały test oprzyrządowania przed biegiem w górach. Na co pan skwitował, że na góry to on się nie nadaje.
10 ... 9 ... 8 (...) 3 ... 2 ... 1 ... START! Ruszyliśmy.

Pierwsze 2 km truchtałam po asfaltowej drodze, która subtelnie wznosiła się ku lasom. Biegłam ostatnia, a za plecami słyszałam warkot silnika samochodu zabezpieczającego bieg. Było to tak dekoncentrujące, a zapach spalin mdlący, że lekko przyspieszyłam i tuż przed wbiegnięciem w las uczepiłam się innej biegaczki. Okazała się nią sympatyczna Usia (Urszula ze Śląska, z grupy biegowej Luxtorpeda Czerwionka), z którą biegłam przez kolejne kilka kilometrów. Droga była szeroka, więc mogłyśmy skupić się na rozmowie. I tak u boku Usi cały mój plan dał w łeb. Z tą kobietą nie dało się nie podbiegać. Powoli, ale ciągle do przodu. Sukcesywnie mijałyśmy więc kolejnych zawodników. Gdzieś na 8 km zaczęłyśmy maszerować. Usia musiała nieco uspokoić swoje ciśnienie, ja zaczęłam zagryzać GO ON! A potem znowu poleciałyśmy. Z szerokiej drogi otoczonej przepięknymi, zielonymi stokami zrobiło się wąsko i dziko. Usia poleciała przodem i tak mnie zostawiła już do mety (dobiegła 3 min przede mną). Na trasie pojawiły się strome zbiegi, błoto i kamienie. Wysoka trawa porastała płaskie tereny wokół szczytu. Na samą górę tego wzniesienia - szeroką nasłonecznioną polanę - prowadziło kilka krótkich, ale bardzo stromych podbiegów. Trochę, jak bieganie granią. Można się było przez chwilę poczuć, jak biegacz na górskich szlakach. Skoro zostałam już sama postanowiłam, że zaliczę te podbiegi, jak Pan Bóg przykazał, czyli wbiegając na nie. Co też uczyniłam. Pozwoliło mi to zaoszczędzić cenne sekundy, które zmarnowałabym na spacer na szczyt. Tym razem towarzyszył mi inny biegacz, w koszulce nawiązującej do biegania w Tatrach (napisu nie pamiętam). Pomyślałam sobie, że to pewnie jakiś kozak i tylko z uprzejmości puszcza mnie przodem. Jednak po jakimś czasie zostawiłam go w tyle. Teraz nieco mi się śpieszyło, bo punkt odżywczy miał być w okolicach 12 km, ale jak to z tymi punktami na trasie bywa, odnalazł się dopiero na 14 km. Do tego czasu zdążyłam już upolować inną ofiarę, biegaczkę w czerwonej koszulce. A że trasa leciała już z górki to i tempo zrobiło się sympatycznie przyzwoite. Nudne to jakieś w moim wykonaniu, bo znowu zostawiłam za sobą kolejną osobę i pobiegłam swoim tempem nie oglądając się za siebie. Długo biegłam sama zastanawiając się, czy na pewno poruszam się właściwą drogą. Tzw. faworki oznaczające trasę rozmieszczone były teraz dość rzadko. Pewnie dlatego, że droga była tylko jedna :-D Ale też zmęczenie dawało się już mocno we znaki. Plecak stał się poważnym ciężarem. Wpijał się w barki i powodował drętwienie całych pleców. Biegłam więc w dość dziwnych pozach, z rękami nad głową, z rękami na głowie, z łopatkami ściągniętymi ku sobie i takie tam. Wszystko, byle na chwilę ulżyć ramionom. Wreszcie dopadłam kolejnego zawodnika. Widać było, że facet mocno walczy. Powłóczył nogami, jakby był chodziarzem, a nie biegaczem. Nagle, gwałtownie się odwrócił. Kiedy mnie zobaczył zaczął tak śmiesznie uciekać. Siłą rzeczy, w którymś momencie, zrównaliśmy się. Kulturalnie wymieniliśmy kilka słów, po czym znowu pobiegłam dalej. W prześwitach między drzewami zegarek pokazywał tempo 5:40 min/km. Dodało mi to sił na końcówkę, a był to już 18/19 km trasy. Na koniec złapałam jeszcze jedną biegaczkę, ale kiedy usłyszałam w głośniku spikera jeszcze dokręciłam tempo. Straszne takie uczucie. Słyszysz, że to już koniec, ale końca nie widać! Gdzie ta meta? Z sił już opadałam, a tu jeszcze musiałam biec. Myślałam już tylko o mecie. Wybiegłam z lasu, na moim zegarku już dawno zapiszczał 21 km, a tu taka niespodzianka. Zamiast mety mijam kolejną, małą polankę! Już chciałam się poddać i zatrzymać, ale nagle spostrzegłam bramki. Jest! Udało się! Dobiegłam do wyczekiwanych, ostatnich 100 m. Wbiegam na czerwony dywan. Jakaś dziewczyna wykrzykuje moje imię, więc biegnę jak szalona. Ostatnie spojrzenie na zegarek. Już minęły 2h i 30 min.

Szczęśliwa, że to już meta
fot. Wojtas

Nie udało się złamać tych 30 min, ale i tak jestem z siebie zadowolona. Jeszcze przed zawodami mówiłam do męża, że pobiegnę na 2:30. Albo na 3:00, jeżeli coś pójdzie nie po mojej myśli. Pomimo znajomości profilu trasy nie umiałam jej sobie w ogóle wyobrazić. W głowie ciągle krążyły mi myśli o tętnie i puchnących dłoniach. Marzeniem było złamać te 2h 30min, ale czułam, że na trasie może być naprawdę różnie. Na szczęście spotkałam Usię, dzięki której dotruchtałam na szczyt. Ten trudny dla mnie odcinek trasy pokonałam biegiem. Nie zatrzymałam się, oszczędziłam cenny czas.

"Czy mogę dostać pomarańczę?"
fot. Wojtas

A za metą przyszedł czas na nawodnienie i uzupełnienie węglowodanów. I tu małe rozczarowanie. Mąż, który na mnie czekał od godziny (optymista!) mówił, że na początku wszystkim rozdawano pomarańcze i banany. Kiedy ja przybiegłam, banany pokrojono na kilkucentymetrowe kawałki. Pomarańcze, owszem były, ale czekały na zawodników biegu ultra. Musiałam się więc zadowolić suchą drożdżówą. Taki mały niesmak to po sobie zostawia, bo dlaczego mam się czuć gorszym biegaczem? Pokonałam tę samą trasę, tylko wolniej. Regulamin od początku zakładał limit czasowy na 3h 30min, więc organizator musiał liczyć się z tym, że wielu biegaczy przybiegnie po 2h i więcej. Ale to defekt nie tylko tego konkretnie biegu. Można powiedzieć, że jesteśmy trochę przyzwyczajeni do tego, że zawody oficjalnie kończą się przed dotarciem ostatniego zawodnika na metę. Przykre to, bo ja też chciałabym uczestniczyć w dekoracji zwycięzców i  oklaskiwać ich za te nieosiągalne dla mnie wyniki. Jest to trochę lekceważenie nas, tych słabszych dzięki którym - nie bójmy się tego powiedzieć na głos - kręci się ta cała okołobiegowa koniunktura. Skoro jesteśmy takim ciężarem, nie zapraszajcie nas na biegi. Tylko kto na tym więcej straci, hmm?

Dobre rady od doświadczonego "kolegi" :-)
fot. Wojtas

A na zdjęciu powyżej, ja rozmawiająca z owym starszym panem sprzed startu. Jak widzicie ja jeszcze w nieładzie, pan już wykąpany, przebrany, uczesany. Podchodzę, witam się, a on pyta, jak mi poszło? Zadowolona odpowiadam: "Zgodnie z planem, 2:30" Na co Pan ripostuje: "2:30? Taka młoda osoba? Ty powinnaś biegać poniżej 2h! Ja jestem stary i przybiegłem poniżej 2h. A długie wybiegania robisz? Ja robię długie wybieganie w każdy weekend, średnio 20-30 km. Długie wybiegania to podstawa. Budujesz na nich wytrzymałość."  
M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz