W ten weekend udało mi się połączyć dwie bardzo ciekawe imprezy biegowe i nawet w obu wziąć udział tego samego dnia. W sobotę od rana stawiłam się na poznańskiej Malcie, by wraz ze znajomymi po raz drugi przemierzyć trasę tamtejszych kieretyn (kieretynów?). Za to wieczorem pobiegałam ulicami Wrocławia. Opanowało mnie WrocLove :-D
Nad Maltę pojechałam tradycyjnie już z Kosią, ale tym razem dołączyła do nas Agata. Umówiłyśmy się, że wraz z czwartą koleżanką Justyną pobiegniemy spokojnie w kwartecie, by zachować siły na wieczór. Krótko mówiąc, obstawiłyśmy tyły, co swoją drogą ma pewne plusy. Bieg taki był o wiele zabawniejszy, bo był czas i były siły na wygłupy (np. podbiegi zdobywane z stylu Ministerstwa Głupich Kroków Monty Pythona ;-) ), psiapsiółkowe ploty-pierdoty i obowiązkowe pozowanie do zdjęć. Na mecie czekała nas miła niespodzianka. Jako, że wbiegłyśmy na końcu, czekali na nas "nasi" chłopcy (a dokładniej mąż Justyny - Krzysiek i kolega Andrzej), którzy osobiście wręczyli nam medale za ukończenie biegu. Taki miły gest :-) Po losowaniu, w którym niestety nic nie udało się wygrać, trzeba było zbierać się do domu, bo już po obiedzie czekała dalsza wyprawa.
Do Wrocławia pojechałam z Kosią autokarem z ekipą z Murowanej Gośliny. Poznałam nowych, sympatyczni ludzi. Pozdrawiam Was serdecznie! :-) Po drodze nie obeszło się bez przygód z Panią Kierownicą :-D ale rowu udało się ostatecznie uniknąć dzięki pomocy Pawła ;-) Dzięki :-D
Na miejsce dotarliśmy chwilę po nawałnicy. Szczęście nadal dopisywało ;-) Po pakiety udaliśmy się na Stadion Olimpijski. Po okolicy przechadzało się mnóstwo biegaczy. Spośród startujących 10 tysięcy osób udało się spotkać wielu znajomych z różnych stron Polski. W tym miejscu pozdrawiam spotkanych: Beatę z Szymonem, Beatę z gRUNwaldem (wszystkich razem i każdego z osobna), Justynę i Roberta, Krzysia-Apacza, Bartka z towarzyszką (już na trasie) i znajomego z Półmaratonu Gór Stołowych (jak ty miałeś na imię? :-D).
Do startu mieliśmy jeszcze 2 godziny. Rozsiedliśmy się na murawie stadionu, gdzie stały liczne budki z jadłem. Żeby pobudzić się trochę po tabletkach na chorobę lokomocyjną wypiłyśmy z Kosią kawę, a ja zjadłam przygotowane w pakiecie-niespodziance przez organizatora naszej wyprawy Arka (dzięki!) smakowite bułeczki :-) Potem był już czas przygotowania się do startu. Przebrałyśmy się w dusznej i tłocznej szatni i zajęłyśmy miejsce w kolejce to toalety :-D
Była 21:40 kiedy udało się opuścić strefę "niebieskich żołnierzy". Na dworze było już ciemno i wszyscy powoli ustawiali się w swoich strefach startowych. Nad naszymi głowami jaśniały kolorowe reflektory dodając nocy atrakcyjności. Stanęliśmy w trójkę, ja, Kosia i Piotrek. Spiker zapowiadał start poszczególnych grup czasowych. Każdej z osobna towarzyszył inny utwór muzyki klasycznej. My wystartowaliśmy w akompaniamencie Kankana :-) Tanecznym wręcz krokiem przemierzyliśmy pierwszy odcinek do linii startu. Spacer wzdłuż masy kibiców od początku nastrajał do biegu.
Ruszyliśmy jakiś kwadrans po 22. Założeniem od początku była dobra zabawa. Jednak, żeby zbyt szybko się nie spalić ustaliliśmy (a właściwie wymusiło to moje ślimacze tempo), że trzymamy się tempa 6:30. Początkowo jedno przeganiało drugie i to trzecie musiało interweniować. Ale już po kilku kilometrach złapaliśmy równe tempo i zabawa trwała dalej. Takie spokojne bieganie dało wiele radości. Mogliśmy podziwiać naprawdę urokliwe zakątki Wrocławia, przybijać piątki z kibicami, cieszyć się chwilą "tu i teraz". Szczerze? Czułam się jakbym biegała po Poznaniu. Nic dziwnego, bo oba miasta są do siebie bardzo podobne. W moim odczuciu mijałam więc, np. ulicę św. Marcin, Garbary, most św. Rocha czy Zamek. Poza tym odkrywanie nocą takiego miasta, jak Wrocław (byłam tam ostatnio na wycieczce szkolnej 20 lat temu) było naprawdę fenomenalne. Całość pozytywnego wrażenia dopięli swą obecnością kibice. Byli praktycznie na każdym odcinku trasy, a to że przebiegała głównie w okolicy centrum miasta sprawiło, że ich liczba też zaskakiwała zważywszy na późną porę. Nie zawiodły nawet dzieci, a i miejscami śmiesznie było. Piątki przybijali przygodni imprezowicze, miejscowi żule, a nawet grupa osób w fartuchach szpitalnych i maskach na twarzach stojących (o ile dobrze pamiętam) pod budynkiem uniwersytetu wrocławskiego ;-)
Meta zawsze jest przeżyciem, a tę na nocnym półmaratonie było widać już z kilometra. Pięknie oświetlona, niebieska brama przyciągała z ciemności pobliskiego parku niczym żarówka ćmę. Całą trasę przebiegłyśmy z Kosią w pełnym komforcie, dlatego końcówka była mocna. Jak motyle nocne do światła, tak my do mety sunęłyśmy pomiędzy innymi, zadowolonymi biegaczami. Ostatnia prosta to już obowiązkowy uchwyt dłoni i cała peta do mety. Po chwałę, po medal!
Było już przed drugą kiedy udałyśmy się do szatni. Po ogarnięciu i przebraniu się w ciepłe ubranie stanęłyśmy w kolejce po posiłek. W karcie startowej obie zaznaczyłyśmy opcję mięsną. Po dłuższej chwili oczekiwania dostałyśmy zasłużoną porcję tylko, że zupy jarskiej (opcja z mięsem to pomidorowa z ryżem! :-D). Tu się trochę rozczarowałam, bo już w autobusie nastawiliśmy się na pobiegowe spaghetti. Na szczęście, o tej porze działały jeszcze dwie budki z jedzeniem, więc zjadłam jedyną dostępną poza hot-dogiem knyszę z kotletem czyli bułkę a'la kebab ze szczurem ;-)
Pomimo, iż dwukrotnie zmieniałam swoje nastawienie to tego startu (początkowo chciałam zrobić życiówkę, a później wystartować z grupą turystyczną) to jestem zadowolona z takiego obrotu spraw i biegu takiego, jaki był. Cieszę się, że dałam namówić się na udział w Nocnym Wrocław Półmaratonie, bo dla tych emocji i dla takich wrażeń naprawdę było warto! :-))
Nad Maltę pojechałam tradycyjnie już z Kosią, ale tym razem dołączyła do nas Agata. Umówiłyśmy się, że wraz z czwartą koleżanką Justyną pobiegniemy spokojnie w kwartecie, by zachować siły na wieczór. Krótko mówiąc, obstawiłyśmy tyły, co swoją drogą ma pewne plusy. Bieg taki był o wiele zabawniejszy, bo był czas i były siły na wygłupy (np. podbiegi zdobywane z stylu Ministerstwa Głupich Kroków Monty Pythona ;-) ), psiapsiółkowe ploty-pierdoty i obowiązkowe pozowanie do zdjęć. Na mecie czekała nas miła niespodzianka. Jako, że wbiegłyśmy na końcu, czekali na nas "nasi" chłopcy (a dokładniej mąż Justyny - Krzysiek i kolega Andrzej), którzy osobiście wręczyli nam medale za ukończenie biegu. Taki miły gest :-) Po losowaniu, w którym niestety nic nie udało się wygrać, trzeba było zbierać się do domu, bo już po obiedzie czekała dalsza wyprawa.
"Gdzie Wy, k..., dzisiaj jedziecie? Do Wrocławia??" :-D Fot. Kosia |
Do Wrocławia pojechałam z Kosią autokarem z ekipą z Murowanej Gośliny. Poznałam nowych, sympatyczni ludzi. Pozdrawiam Was serdecznie! :-) Po drodze nie obeszło się bez przygód z Panią Kierownicą :-D ale rowu udało się ostatecznie uniknąć dzięki pomocy Pawła ;-) Dzięki :-D
Na miejsce dotarliśmy chwilę po nawałnicy. Szczęście nadal dopisywało ;-) Po pakiety udaliśmy się na Stadion Olimpijski. Po okolicy przechadzało się mnóstwo biegaczy. Spośród startujących 10 tysięcy osób udało się spotkać wielu znajomych z różnych stron Polski. W tym miejscu pozdrawiam spotkanych: Beatę z Szymonem, Beatę z gRUNwaldem (wszystkich razem i każdego z osobna), Justynę i Roberta, Krzysia-Apacza, Bartka z towarzyszką (już na trasie) i znajomego z Półmaratonu Gór Stołowych (jak ty miałeś na imię? :-D).
Od lewej: Kosia, ja, Beata. Fot. Beata |
Do startu mieliśmy jeszcze 2 godziny. Rozsiedliśmy się na murawie stadionu, gdzie stały liczne budki z jadłem. Żeby pobudzić się trochę po tabletkach na chorobę lokomocyjną wypiłyśmy z Kosią kawę, a ja zjadłam przygotowane w pakiecie-niespodziance przez organizatora naszej wyprawy Arka (dzięki!) smakowite bułeczki :-) Potem był już czas przygotowania się do startu. Przebrałyśmy się w dusznej i tłocznej szatni i zajęłyśmy miejsce w kolejce to toalety :-D
Była 21:40 kiedy udało się opuścić strefę "niebieskich żołnierzy". Na dworze było już ciemno i wszyscy powoli ustawiali się w swoich strefach startowych. Nad naszymi głowami jaśniały kolorowe reflektory dodając nocy atrakcyjności. Stanęliśmy w trójkę, ja, Kosia i Piotrek. Spiker zapowiadał start poszczególnych grup czasowych. Każdej z osobna towarzyszył inny utwór muzyki klasycznej. My wystartowaliśmy w akompaniamencie Kankana :-) Tanecznym wręcz krokiem przemierzyliśmy pierwszy odcinek do linii startu. Spacer wzdłuż masy kibiców od początku nastrajał do biegu.
Z ekipą z murowanego autobusu :-) Fot. Arek |
Ruszyliśmy jakiś kwadrans po 22. Założeniem od początku była dobra zabawa. Jednak, żeby zbyt szybko się nie spalić ustaliliśmy (a właściwie wymusiło to moje ślimacze tempo), że trzymamy się tempa 6:30. Początkowo jedno przeganiało drugie i to trzecie musiało interweniować. Ale już po kilku kilometrach złapaliśmy równe tempo i zabawa trwała dalej. Takie spokojne bieganie dało wiele radości. Mogliśmy podziwiać naprawdę urokliwe zakątki Wrocławia, przybijać piątki z kibicami, cieszyć się chwilą "tu i teraz". Szczerze? Czułam się jakbym biegała po Poznaniu. Nic dziwnego, bo oba miasta są do siebie bardzo podobne. W moim odczuciu mijałam więc, np. ulicę św. Marcin, Garbary, most św. Rocha czy Zamek. Poza tym odkrywanie nocą takiego miasta, jak Wrocław (byłam tam ostatnio na wycieczce szkolnej 20 lat temu) było naprawdę fenomenalne. Całość pozytywnego wrażenia dopięli swą obecnością kibice. Byli praktycznie na każdym odcinku trasy, a to że przebiegała głównie w okolicy centrum miasta sprawiło, że ich liczba też zaskakiwała zważywszy na późną porę. Nie zawiodły nawet dzieci, a i miejscami śmiesznie było. Piątki przybijali przygodni imprezowicze, miejscowi żule, a nawet grupa osób w fartuchach szpitalnych i maskach na twarzach stojących (o ile dobrze pamiętam) pod budynkiem uniwersytetu wrocławskiego ;-)
Meta zawsze jest przeżyciem, a tę na nocnym półmaratonie było widać już z kilometra. Pięknie oświetlona, niebieska brama przyciągała z ciemności pobliskiego parku niczym żarówka ćmę. Całą trasę przebiegłyśmy z Kosią w pełnym komforcie, dlatego końcówka była mocna. Jak motyle nocne do światła, tak my do mety sunęłyśmy pomiędzy innymi, zadowolonymi biegaczami. Ostatnia prosta to już obowiązkowy uchwyt dłoni i cała peta do mety. Po chwałę, po medal!
Takie tam z medalem w środku nocy ;-) |
Było już przed drugą kiedy udałyśmy się do szatni. Po ogarnięciu i przebraniu się w ciepłe ubranie stanęłyśmy w kolejce po posiłek. W karcie startowej obie zaznaczyłyśmy opcję mięsną. Po dłuższej chwili oczekiwania dostałyśmy zasłużoną porcję tylko, że zupy jarskiej (opcja z mięsem to pomidorowa z ryżem! :-D). Tu się trochę rozczarowałam, bo już w autobusie nastawiliśmy się na pobiegowe spaghetti. Na szczęście, o tej porze działały jeszcze dwie budki z jedzeniem, więc zjadłam jedyną dostępną poza hot-dogiem knyszę z kotletem czyli bułkę a'la kebab ze szczurem ;-)
Pomimo, iż dwukrotnie zmieniałam swoje nastawienie to tego startu (początkowo chciałam zrobić życiówkę, a później wystartować z grupą turystyczną) to jestem zadowolona z takiego obrotu spraw i biegu takiego, jaki był. Cieszę się, że dałam namówić się na udział w Nocnym Wrocław Półmaratonie, bo dla tych emocji i dla takich wrażeń naprawdę było warto! :-))
M.
Świetna relacja - wykladnia wyższości biegu z przyjaźnią nad biciem zyciowki. Jesteście Wspaniale Dziewczyny! Brenda
OdpowiedzUsuńLove U :-*
Usuń