piątek, 10 czerwca 2016

Rzeźniczek, bieszczadzki dziczek

To musiał być wyjątkowo trudny bieg, skoro napisanie o nim zajęło mi dwa tygodnie. Zrobiłam co najmniej trzy podejścia i zawsze stawało na niczym. Zero natchnienia, zero emocji. Nic! A przecież trochę się wydarzyło. No, ale zacznę od początku.

1400 km za kierownicą i 28 km biegiem po górach - oto mój bilans z ostatniego, długiego weekendu w maju. Kierunek? Bieszczady! Cel? Znowu pokonać siebie :-) "Rzeźniczek to spontaniczny bieg, dlatego wszystko może się wydarzyć" - tak o biegu opowiadała mi na trasie jego stała uczestniczka. I właściwie miała rację, trzeba było szykować się na wszystko!

Do Cisnej pojechałam z Kosią własnym samochodem. Droga zajęła nam ok. 10 godzin, więc jak na podróż dzień przed startem był to niezły wyczyn. Na miejsce dojechałyśmy po godzinie 14 i już na 6 kilometrów przed celem podróży stanęłyśmy w kolejce samochodów. Wiedziałam, że miało być sporo ludzi, ale żeby aż tyle!? Na szczęście okazało się, że to tylko samochody zaparkowane na mecie Rzeźnika, a dalsza droga była już przejezdna.

Przy odbiorze pakietów

W Cisnej było tłoczno i gwarno, jak w ulu. Wokół biegacze, turyści, samochody. Jedna wąska uliczka była tak zastawiona pojazdami, że niektórzy "rzeźnicy" musieli przestawić kilka z nich siłą swych rąk ;-) Stanęłyśmy z Kosią w kolejce po pakiety. Tam spotkałyśmy pierwsze, znajome twarze z Poznania - Kobiety Biegające ;-) Słońce grzało, wokół roztaczał się widok na zalesione góry. Zmęczone podróżą postanowiłyśmy udać się bezpośrednio w miejsce noclegu oddalonego od Cisnej jakieś 20 kilometrów. Tym samym zrezygnowałyśmy z udziału w odprawie, co zemściło się już dnia następnego.

Nasza ostoja bieszczadzkiego spokoju

Nocowałyśmy na odludziu, gdzieś za Baligrodem. Już za Cisną cieszyłam się z takiego obrotu spraw, bo miejsce to było cudowną sielanką. Piękny widok gór, wokół cisza i spokój. Tam królowały zwierzęta. Prawdziwe, dzikie, bieszczadzkie. Pracownik tamtejszej stadniny koni uraczył nas historią na dobranoc o niedźwiedziach i wilkach podchodzących do ogrodzenia :-D Zdążyłyśmy jeszcze posilić się bieszczadzkim plackiem i poszłyśmy do pokoju wyszykować się na start.

Wczesnym rankiem obudził nas śpiew ptaków. Cudowny taki budzik :-) Wsiadłyśmy w samochód i pojechałyśmy do Cisnej. Zaparkowałyśmy u miłego, zaprzyjaźnionego dnia poprzedniego górala z ... wielkopolskiego Rogoźna :-) W Bieszczady przyjechał którejś jesieni, zakochał się w kolorach lasu i tam pozostał.

Tory nad Solinką

Godzina 7, start honorowy. Wsiadłyśmy w kolejkę nr 3 (numery 1, 2, 3 miał każdy biegacz na swoim numerze startowym). Przed odjazdem spotkałyśmy znajomych z gRUNwald teamu. Na szczęście, bo jak się okazało kije, które tak starannie zapakowałam do plecaka były na trasie zabronione. Więc kolega Piotr (dzięki!) zabrał je do swojego depozytu.

Przed odjazdem kolejki
Fot. Kosia

Podróż kolejką trwała kilkanaście minut. Zdążyłam trochę zmarznąć, ale zgrywałam twardzielkę ;-) Wysiadka była w szczerym polu i tu odbył się krótki spacerek pod górę. Pojawiła się u mnie pierwsza zadyszka, a trzeba jeszcze tak 26 km po górach myknąć :-D Od razu ustawiła się długa kolejka do toi toi'a. A dokładnie do dwóch kabin na tysiąc startujących! Chwilę przed moim "wejściem" spiker zapowiedział, że właściwie nie będzie startu falami (jak wcześniej zapowiadano) i pomimo, iż była dopiero godzina 8:20 (a nie 9:00 jak napisano w regulaminie) bieg wystartował. Pęcherz jeszcze nie opróżniony, jak tu biegać z takim balastem!? No nic, zanim te 998 (a dokładnie chyba 983 bez naszej dwójki) osób przekroczy linię startu my zdążymy już zaliczyć krzaczki (toi toi nadal zajęty!). Wystartowałyśmy jako ostatnie, ale załatwione :-P

Pierwszy odcinek trasy to szeroka asfaltówka. Wykorzystałyśmy ją, by wyprzedzać, bo dalej miało być wąsko. Dobrze zrobiłyśmy, bo miejscami aż się korkowało! Z tego względu czuło się na trasie taką małą presję. "Szybko, szybko, wyprzedzaj, nie korkuj, nie rób zdjęć!" Takie hasła słyszało się po drodze, sama przyjemność, nie ma co :-/

Widoków specjalnie nie podziwiałam. Może dlatego, że trasa była w większości zalesiona. A może dlatego, że na głowie miałam czapkę z daszkiem, która przysłaniała widok. Poza tym profil trasy tak mnie zmęczył, że do punktu odżywczego na 16 km (a! miał być na 14-tym, ale trasę wydłużono o 2 km, bo wszyscy zawodnicy nie zmieściliby się na starcie - LOL) ledwo dotarłam. Nie miałam więc specjalnie ochoty na podziwianie. Poza tym, odkrytych miejsc było na całej trasie naprawdę niewiele. Dopiero trzy kubki coli na punkcie postawiły mnie na nogi. Jednak na krótko :-D Stamtąd zaczynało się trzykilometrowe podejście na Okrąglik (1101 m n.p.m.) i Jasło (1153 m n.p.m.). Najchętniej podeszłabym na czworakach. Tempo na zegarku - zawrotne 20 min/km! :-D :-D Ledwo zipiałam. Ja, bo Konstancja szła sobie rześko pod górę i rozmawiała z gościem z Kingrunner Ultra ;-)

z Kosią na szczycie Jasła
Fot. Kosia

Tylko raz, na szczycie Jasła zatrzymałam się na pozowane zdjęcie z Kosią na tle gór. Potem już nawet nie było czasu na rozmowę, bo mniej więcej od 24 km trasa wiodła ostro w dół i trzeba było mocno skupiać się na tym, co pod nogami. Teraz już wiedziałam, dlaczego "ten" zbieg był taki słynny ;-) Palce stóp tak mnie bolały od napierania na ścianki już i tak większych o dwa numery butów, że postanowiłam tylko zacisnąć zęby i najszybciej, jak to było możliwe znaleźć się na mecie.

Łzy bólu przerodziły się w łzy radości i szczerego wzruszenia. Im bliżej Solinki, tym głośniejszy doping kibiców dawał takiego kopa, że leciało się, jak na skrzydłach. Krótki odcinek wzdłuż torów był równie niesamowity. Ludzie klaskali, wyciągali do mnie ręce, krzyczeli po imieniu. Miałam to szczęście, że finiszowałam w pojedynkę, więc cała ich uwaga była moja! Cudownie! :-) Za linią mety zawisłam w skłonie próbując wyrównać oddech. Moje nogi całe się trzęsły. Ten obrazek uświadomił mi, jaki kawał roboty właśnie zrobiłam. Byłam wzruszona i bardzo dumna.

Za metą już można poszaleć ;-)
Fot. Piotr

Po biegu, już w większym gronie, udaliśmy się na obiad (organizator nie przewidział posiłku po biegu dla uczestników Rzeźniczka). A potem wylegiwaliśmy się leniwie na zielonej trawce, zatopieni w promieniach bieszczadzkiego słońca, słuchając raz to lepszych, raz gorszych zespołów ;-) Na kilka godzin wyłączyłam się zupełnie (zauważyłam, że mam tak po każdym starcie górskim). Chyba zapadam wtedy w taki stan kontemplacji nad tym, co właśnie przeżyłam, a co dopiero po czasie dociera do mnie w postaci endorfin. Może dlatego tyle czasu dojrzewałam do tego postu.

Piękne to bieszczadzkie słońce :-)

Podsumowując, cała impreza wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Od informacji jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu rzeźnickiego o problemach z pozwoleniami, poprzez zmiany tras i w naszym rzeźniczkowym przypadku zmianę godziny startu, po stany wzruszenia i euforii. Taki "rzeźnik" duszy i umysłu ;-) Ale po czasie tak sobie pomyślałam, że właściwie to chciałabym tam wrócić, żeby przeżyć wszystko jeszcze raz. Tym razem bardziej świadomie, może nawet bardziej rzeźnicko :-)

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz