Krynica moja kochana! Zakochałam się w niej rok temu, kiedy po raz pierwszy zmierzyłam się z biegiem górskim. Teraz wróciłam, aby pokonać dystans dwa razy dłuższy. 64 km! To był mój cel na ten sezon biegowy.
Dokładnie miesiąc po moim pierwszym biegu w górach rozpoczęły się zapisy na kolejną edycję. Razem z Kaśką (z którą zrobiłyśmy razem Krynicę) zdążyłyśmy już ponamawiać znajomych, jak to było super fajnie i w ogóle i że zapisać się trzeba i koniec! No to się pozapisywaliśmy :-) Ja rozważałam jeszcze, na który dystans się zdecydować, bo miałam niedosyt po 34 km i mogłam je poprawić lub podnieść poprzeczkę i wystartować na dystansie 64 km. Kolega Irek szybko wybił mi z głowy powtarzanie tego samego dystansu i namówił na mini ultra ;-)
|
Ja i łowiecki. Gdzieś na 20 km |
Stało się! Zapisałam się na moje pierwsze biegowe ultra. Teraz trzeba było tylko przygotować odpowiedni trening. Było z tym trochę kłopotów, bo chciałam zainwestować w jakiegoś trenera personalnego, specjalistę od biegów górskich, ale kwoty tychże lekko mnie z nóg powalały, więc wzięłam sprawy w swoje ręce. Po pierwsze, zrobiłam sobie w domu małą siłownię (jednorazowy koszt wysokości jednego spotkania z trenerem ;-)). Po drugie, wydrukowałam sobie plan na 50 km z podręcznika o biegach górskich. Plan zakładał 6 dni treningowych (średnio 90 km) w tygodniu. (Jak to sobie teraz zliczyłam to mi wyszło, że w ciągu niespełna 4 miesięcy miałabym przebiec mój średni roczny dystans - ponad 1300 km!!). Ze względów organizacyjnych w weekendy poświęcałam tylko jeden dzień na trening zamiast dwóch, więc wybierałam albo sobotę albo niedzielę. W tym roku postanowiłam też wziąć udział tylko w kilku dużych biegach, które miały mieć charakter przygotowawczy pod to moje ultra, czyli bez zbędnych startów.
|
Na Górze Parkowej |
Do Krynicy pojechałam w towarzystwie męża. Sam coś tam niby chciał pobiec, ale zabrakło mu zapału do regularnych treningów ;-) Sprawnie odebrałam pakiet, a potem mieliśmy wolny wieczór tylko dla siebie. No to weszliśmy sobie chociaż na Górę Parkową, a potem usiedliśmy w knajpce na gorącej czekoladzie i kremówkach. Po deptaku krynickim przemierzały masy biegaczy różnej maści (starzy, młodzi, krótkodystansowcy, długodystansowcy, w markowych ciuchach i tacy w zwykłych dresach). Wiele twarzy było mi znanych gdzieś, skądś... może nawet z samej Krynicy, sprzed roku. Tu się przywitałam, tam komuś machnęłam. Taki nasz duży, mały światek. Fajnie :-) Nagle, wśród całej tej masy wyłonił się znajomy jegomość - Darek! Tak! W ubiegłym roku to On biegł na 64 km, tym razem miał zmierzyć się z
setką (przebiegł skubaniec w czasie 14h 30 min!!! Mistrz!). Po drodze do hotelu spotkałam jeszcze Irasa, z którym omówiliśmy na szybko
taktykę na jutro.
W pokoju hotelowym przygotowałam się na start. Zrobiłam własny izotonik z cytryny, miodu i soli. Uszykowałam wszystkie rzeczy do ubrania, dziesięć razy zmieniając zdanie, co włożyć. Do plecaka zapakowałam wszystkie przekąski na trasę (miałam żelki, batony zbożowe, kabanosy i nieśmiertelną już chyba bułkę z mielonką turystyczną). Brakowało tylko termosu z herbatą i pomidora do ręki ;-) Budzik nastawiłam na 4:30, o zgrozo! Kto wstaje w sobotę o tej porze?! Do snu ukołysał mnie słynny parostatek pobrzmiewający z pobliskiego
dancingu :-D
|
Pełni zapału przed startem |
Od godziny 6 rano autokary przewoziły zawodników na start do Rytra. O tej porze czuć jeszcze było chłód nocy, a wokół unosiła się mgła. W tym roku start był falowy. Osiemset osób podzielono na 3 grupy i puszczano na trasę co 2 minuty. Wystartowałam w drugiej. Od początku starałam się roztruchtać. Stopa jednak lekko bolała. Poza tym, zależało mi na zajęciu korzystnej pozycji w obawie o zastój na trasie (nauczyłam się tego po tegorocznym Rzeźniczku). Nie minęło wiele czasu, kiedy stanęliśmy w korku (jakiś 2, 3 km), ale zator szybko się rozładował. Iras poleciał już do przodu, a ja wlokłam się spokojnie w górę. Do schroniska na Wielkiej Przehybie dotarłam w czasie 1h 45 min. Zjadłam przepyszne, soczyste pomarańcze i napiłam się wody. Kiedy ustawiłam się do
selfie na tle gór nagle podbiegł do mnie Iras :-)
|
Na Wielkiej Przehybie |
Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i pobiegliśmy dalej. Teraz biegło się w odkrytym terenie. Słońce i temperatura zaczęły dawać się we znaki. Byle prędko uciec do jakiegoś cienia. Widok na Radziejową był przecudny! ale z powodu tego dokuczającego upału ciężko było zatrzymać się.
|
Chłodzenie na trasie |
Tuż przed Piwniczną spotkałam Irasa, który chłodził się wodą od gospodarzy mieszkających przy trasie. (Nigdzie indziej nie widziałam, żeby ludzie sami z siebie wystawiali kubły z wodą wzdłuż trasy, która liczyła tyle kilometrów!). Sama chwyciłam jeden kubek i nie zważywszy na trawę pływającą w wiadrze ugasiłam pragnienie lodowatą wodą ze studni. W drodze do punktu wyhaczyliśmy jeszcze miejskie źródełko ;-)
|
Most nad Popradem |
Do punktu w Piwnicznej dotarliśmy po 5 godzinach. Mieliśmy zatem całą godzinę do limitu. Nieźle! Postanowiliśmy dać sobie 15 min na ogarnięcie i uzupełnienie zapasów. Może to był błąd, bo do punktu przy Bacówce (52 km) dotarłam 25 minut po limicie, więc pewnie gdzieś dałabym radę przyspieszyć i ukończyć bieg w czasie. Ale teraz to tylko takie gdybanie, bo dalsza trasa w pełnym słońcu oraz kumulujące się zmęczenie wcale nie wróżyły osiągnięcia wymaganego czasu. Co zresztą wyszło już przy kolejnym punkcie kontrolnym przed Wierchomlą. Byłam tam 10 minut po limicie i normalnie nie powinnam już kontynuować biegu, ale oczywiście uniosłam się swoją biegową dumą i stwierdziłam, że te 10 minut to na pewno gdzieś nadrobię. Tę część trasy znałam już dobrze z ubiegłego roku i wiedziałam, że jak tylko zdobędę Wierchomlę, dalej dam radę przyspieszyć na zbiegach. Nic bardziej mylnego. Wierchomla mnie zniszczyła! Po tym wyczynie nie byłam w stanie zrobić już nic więcej. Dosłownie wlokłam się dalej, byle tylko dojść (już nie biec nawet) do Bacówki i tam oddać się w ręce organizatorów.
|
Bacówka. Moja meta na 52 km |
Na tym odcinku została nas już tylko garstka. Każda odrobina cienia z najmniejszego nawet krzaczka była anektowana przez kilku biegaczy na raz. Już wiedzieliśmy, że na tym kończy się nasza przygoda w Krynicy. Nikt już nie biegł, mało kto mówił cokolwiek. Taki marsz trupów ;-)
|
Opalenizna na tzw. koszulkę i kurwiki z oczach :-D |
Kiedy dotarłam do Bacówki byłam potwornie zmęczona, a zarazem szczęśliwa, że nie muszę robić nic więcej. Wiadomo, że szkoda mi było tych ostatnich (aż!) 12 km, ale co bym miała z takiego spaceru? W busie do Krynicy usiadłam obok płaczącej dziewczyny. Zapytałam, czy to dlatego, że jest jej przykro? Okazało się, że biegła na
setkę i została ściągnięta z trasy na 88 km!! Chyba też bym się poryczała :-(
Za walkę na trasie mąż pocieszył mnie słowami: "ale dałaś dupy!" :-D hehe, a potem pogratulował, że i tak było świetnie ;-) Byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o ściągnięciu z siebie tej śmierdzącej skorupy i porządnym wymyciu się. Kiedy siedzieliśmy na obiedzie i piwie, wszędzie wokół mnie przechadzali się biegacze z medalami na szyi. Ja po raz pierwszy swojego nie wybiegałam. Nie został mi nawet numer startowy na pamiątkę :-(
|
Mój prywatny medal ;-) |
Z festiwalu w Krynicy wróciłam z paczką makaronu pełnoziarnistego i postanowieniem, że za rok na pewno tam wrócę i jeszcze tej Wierchomli pokażę! Mąż za to zrobił sobie 24 km na Runek i Jaworzynę Krynicką i stwierdził, że i on tym razem da się namówić na 34 km w Krynicy.
Wojciechu, internety już wiedzą! Trzymam za słowo! ;-)
M.
Piękny opis może za rok lub dwa wybierzemy się razem :)
OdpowiedzUsuńJuż mi tu Mariolka doniosła, że dałaś się namówić ;-)
Usuń