czwartek, 15 września 2016

Jak nie zostałam ultrasem

Krynica moja kochana! Zakochałam się w niej rok temu, kiedy po raz pierwszy zmierzyłam się z biegiem górskim. Teraz wróciłam, aby pokonać dystans dwa razy dłuższy. 64 km! To był mój cel na ten sezon biegowy.

Dokładnie miesiąc po moim pierwszym biegu w górach rozpoczęły się zapisy na kolejną edycję. Razem z Kaśką (z którą zrobiłyśmy razem Krynicę) zdążyłyśmy już ponamawiać znajomych, jak to było super fajnie i w ogóle i że zapisać się trzeba i koniec! No to się pozapisywaliśmy :-) Ja rozważałam jeszcze, na który dystans się zdecydować, bo miałam niedosyt po 34 km i mogłam je poprawić lub podnieść poprzeczkę i wystartować na dystansie 64 km. Kolega Irek szybko wybił mi z głowy powtarzanie tego samego dystansu i namówił na mini ultra ;-)

Ja i łowiecki. Gdzieś na 20 km

Stało się! Zapisałam się na moje pierwsze biegowe ultra. Teraz trzeba było tylko przygotować odpowiedni trening. Było z tym trochę kłopotów, bo chciałam zainwestować w jakiegoś trenera personalnego, specjalistę od biegów górskich, ale kwoty tychże lekko mnie z nóg powalały, więc wzięłam sprawy w swoje ręce. Po pierwsze, zrobiłam sobie w domu małą siłownię (jednorazowy koszt wysokości jednego spotkania z trenerem ;-)). Po drugie, wydrukowałam sobie plan na 50 km z podręcznika o biegach górskich. Plan zakładał 6 dni treningowych (średnio 90 km) w tygodniu. (Jak to sobie teraz zliczyłam to mi wyszło, że w ciągu niespełna 4 miesięcy miałabym przebiec mój średni roczny dystans - ponad 1300 km!!). Ze względów organizacyjnych w weekendy poświęcałam tylko jeden dzień na trening zamiast dwóch, więc wybierałam albo sobotę albo niedzielę. W tym roku postanowiłam też wziąć udział tylko w kilku dużych biegach, które miały mieć charakter przygotowawczy pod to moje ultra, czyli bez zbędnych startów.

Na Górze Parkowej

Do Krynicy pojechałam w towarzystwie męża. Sam coś tam niby chciał pobiec, ale zabrakło mu zapału do regularnych treningów ;-) Sprawnie odebrałam pakiet, a potem mieliśmy wolny wieczór tylko dla siebie. No to weszliśmy sobie chociaż na Górę Parkową, a potem usiedliśmy w knajpce na gorącej czekoladzie i kremówkach. Po deptaku krynickim przemierzały masy biegaczy różnej maści (starzy, młodzi, krótkodystansowcy, długodystansowcy, w markowych ciuchach i tacy w zwykłych dresach). Wiele twarzy było mi znanych gdzieś, skądś... może nawet z samej Krynicy, sprzed roku. Tu się przywitałam, tam komuś machnęłam. Taki nasz duży, mały światek. Fajnie :-) Nagle, wśród całej tej masy wyłonił się znajomy jegomość - Darek! Tak! W ubiegłym roku to On biegł na 64 km, tym razem miał zmierzyć się z setką (przebiegł skubaniec w czasie 14h 30 min!!! Mistrz!). Po drodze do hotelu spotkałam jeszcze Irasa, z którym omówiliśmy na szybko taktykę na jutro.

W pokoju hotelowym przygotowałam się na start. Zrobiłam własny izotonik z cytryny, miodu i soli. Uszykowałam wszystkie rzeczy do ubrania, dziesięć razy zmieniając zdanie, co włożyć. Do plecaka zapakowałam wszystkie przekąski na trasę (miałam żelki, batony zbożowe, kabanosy i nieśmiertelną już chyba bułkę z mielonką turystyczną). Brakowało tylko termosu z herbatą i pomidora do ręki ;-) Budzik nastawiłam na 4:30, o zgrozo! Kto wstaje w sobotę o tej porze?! Do snu ukołysał mnie słynny parostatek pobrzmiewający z pobliskiego dancingu :-D

Pełni zapału przed startem

Od godziny 6 rano autokary przewoziły zawodników na start do Rytra. O tej porze czuć jeszcze było chłód nocy, a wokół unosiła się mgła. W tym roku start był falowy. Osiemset osób podzielono na 3 grupy i puszczano na trasę co 2 minuty. Wystartowałam w drugiej. Od początku starałam się roztruchtać. Stopa jednak lekko bolała. Poza tym, zależało mi na zajęciu korzystnej pozycji w obawie o zastój na trasie (nauczyłam się tego po tegorocznym Rzeźniczku). Nie minęło wiele czasu, kiedy stanęliśmy w korku (jakiś 2, 3 km), ale zator szybko się rozładował. Iras poleciał już do przodu, a ja wlokłam się spokojnie w górę. Do schroniska na Wielkiej Przehybie dotarłam w czasie 1h 45 min. Zjadłam przepyszne, soczyste pomarańcze i napiłam się wody. Kiedy ustawiłam się do selfie na tle gór nagle podbiegł do mnie Iras :-)

Na Wielkiej Przehybie 

Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i pobiegliśmy dalej. Teraz biegło się w odkrytym terenie. Słońce i temperatura zaczęły dawać się we znaki. Byle prędko uciec do jakiegoś cienia. Widok na Radziejową był przecudny! ale z powodu tego dokuczającego upału ciężko było zatrzymać się.

Chłodzenie na trasie

Tuż przed Piwniczną spotkałam Irasa, który chłodził się wodą od gospodarzy mieszkających przy trasie. (Nigdzie indziej nie widziałam, żeby ludzie sami z siebie wystawiali kubły z wodą wzdłuż trasy, która liczyła tyle kilometrów!). Sama chwyciłam jeden kubek i nie zważywszy na trawę pływającą w wiadrze ugasiłam pragnienie lodowatą wodą ze studni. W drodze do punktu wyhaczyliśmy jeszcze miejskie źródełko ;-)

Most nad Popradem

Do punktu w Piwnicznej dotarliśmy po 5 godzinach. Mieliśmy zatem całą godzinę do limitu. Nieźle! Postanowiliśmy dać sobie 15 min na ogarnięcie i uzupełnienie zapasów. Może to był błąd, bo do punktu przy Bacówce (52 km) dotarłam 25 minut po limicie, więc pewnie gdzieś dałabym radę przyspieszyć i ukończyć bieg w czasie. Ale teraz to tylko takie gdybanie, bo dalsza trasa w pełnym słońcu oraz kumulujące się zmęczenie wcale nie wróżyły osiągnięcia wymaganego czasu. Co zresztą wyszło już przy kolejnym punkcie kontrolnym przed Wierchomlą. Byłam tam 10 minut po limicie i normalnie nie powinnam już kontynuować biegu, ale oczywiście uniosłam się swoją biegową dumą i stwierdziłam, że te 10 minut to na pewno gdzieś nadrobię. Tę część trasy znałam już dobrze z ubiegłego roku i wiedziałam, że jak tylko zdobędę Wierchomlę, dalej dam radę przyspieszyć na zbiegach. Nic bardziej mylnego. Wierchomla mnie zniszczyła! Po tym wyczynie nie byłam w stanie zrobić już nic więcej. Dosłownie wlokłam się dalej, byle tylko dojść (już nie biec nawet) do Bacówki i tam oddać się w ręce organizatorów.

Bacówka. Moja meta na 52 km

Na tym odcinku została nas już tylko garstka. Każda odrobina cienia z najmniejszego nawet krzaczka była anektowana przez kilku biegaczy na raz. Już wiedzieliśmy, że na tym kończy się nasza przygoda w Krynicy. Nikt już nie biegł, mało kto mówił cokolwiek. Taki marsz trupów ;-)

Opalenizna na tzw. koszulkę i kurwiki z oczach :-D

Kiedy dotarłam do Bacówki byłam potwornie zmęczona, a zarazem szczęśliwa, że nie muszę robić nic więcej. Wiadomo, że szkoda mi było tych ostatnich (aż!) 12 km, ale co bym miała z takiego spaceru? W busie do Krynicy usiadłam obok płaczącej dziewczyny. Zapytałam, czy to dlatego, że jest jej przykro? Okazało się, że biegła na setkę i została ściągnięta z trasy na 88 km!! Chyba też bym się poryczała :-(

Za walkę na trasie mąż pocieszył mnie słowami: "ale dałaś dupy!" :-D hehe, a potem pogratulował, że i tak było świetnie ;-) Byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o ściągnięciu z siebie tej śmierdzącej skorupy i porządnym wymyciu się. Kiedy siedzieliśmy na obiedzie i piwie, wszędzie wokół mnie przechadzali się biegacze z medalami na szyi. Ja po raz pierwszy swojego nie wybiegałam. Nie został mi nawet numer startowy na pamiątkę :-(

Mój prywatny medal ;-)

Z festiwalu w Krynicy wróciłam z paczką makaronu pełnoziarnistego i postanowieniem, że za rok na pewno tam wrócę i jeszcze tej Wierchomli pokażę! Mąż za to zrobił sobie 24 km na Runek i Jaworzynę Krynicką i stwierdził, że i on tym razem da się namówić na 34 km w Krynicy.

Wojciechu, internety już wiedzą! Trzymam za słowo! ;-)

M.

2 komentarze:

  1. Piękny opis może za rok lub dwa wybierzemy się razem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już mi tu Mariolka doniosła, że dałaś się namówić ;-)

      Usuń