poniedziałek, 1 maja 2017

Ostatni zimowy maraton tej wiosny

Między Wielkanocą a majówką wybrałam się do Szczawnicy. To był wyjątkowo aktywny weekend. W piątek musiałam wyjechać z Poznania, w sobotę był bieg, a zaraz po nim udałam się do Nowego Targu na pociąg do Warszawy, bo mieliśmy w rodzinie imprezę okolicznościową. Do Poznania wróciłam dopiero w niedzielę przed północą.

Tym razem uczestniczyłam w biegach w Szczawnicy. Wybrałam sobie Wielką Prehybę, dystans maratoński. Do uczestnictwa namówił mnie oczywiście Krzychu, który już piąty (lub szósty) raz brał udział w tej imprezie. W domku, uroczo położonym nad tamtejszym potokiem Grajcarkiem, zaplanowany mieliśmy nocleg.

Nad Grajcarkiem

Jeszcze w piątek poszłam odebrać pakiet. Lubię mieć wszystko przygotowane dzień wcześniej. Wtedy mam wrażenie, że jestem gotowa do startu i mniej się stresuję zawodami. W drodze do biura zawodów spotkałam Kubę z Poznania. Wymieniliśmy wrażenia. Dla niego to miał być pierwszy górski maraton, ale że chłopak ma doświadczenie w ultra nie martwiłam się o jego występ. Wieczorem umówiliśmy się na piwko podczas spotkania u organizatora. 

Do biura zawodów szło się pod górę. Długo, stromo, z dużym plecakiem, po łącznie 12 h podróży było mi dość ciężko. Ale czym miała być taka wspinaczka względem czekającego mnie dnia następnego wyzwania? W biurze zawodów pakiet odebrałam bardzo sprawnie, rozejrzałam się po expo i niedługo potem spotkałam Justynę i Krzyśka, którzy dopiero zajechali do Szczawnicy. 

Informacja na dzień dobry była taka, że ze względu na warunki pogodowe organizator wydłużył limity czasowe na dystansie maratonu i półmaratonu, a trasę ultra (niecałe 100 km) skrócił do 60-paru kilometrów. Co prawda, w samej Szczawnicy było naprawdę przyjemnie. Temperatura w granicach 10 stopni i odkryte zbocza pobliskich gór wcale nie wskazywały na trudne warunki na trasie, ale w górach, jak to w górach, wszystko zdarzyć się może. Niezależnie od pory roku. Dlatego nie bacząc na aktualne warunki pogodowe w miasteczku, na trasę przygotowana byłam na wszystko.

Fot. Justyna

Bieg startował w sobotę o 9. Od rana leniwie padał deszcz, ale było ciepło. Wszyscy biegacze zgromadzili się na jednym z kilku mostków nad Grajcarkiem. Tam umiejscowione były balony startu i mety. Przed biegiem oczywiście zrobiliśmy sobie przedstartowe selfie, a potem ruszyliśmy w trasę.


Początkowo było mi gorąco. Ubrałam cieniutką koszulkę z krótkim rękawem, a na to bluzę z długim. Od razu musiałam podwinąć rękaw. Na głowie miałam przewiewną czapkę z daszkiem. Pod nią cieplejszą opaskę na uszy na wypadek zimnego wiatru w górach. Od startu musiałam sobie jej klapki podciągnąć. Buff z szyi owinęłam wokół nadgarstka. Kilkaset metrów biegliśmy wybrukowaną promenadą wzdłuż szumiącego obok Grajcarka. Chwilę później skręciliśmy w górę. Przez jakiś czas biegliśmy spokojnie gęsiego, raz w większych odstępach, raz gęściej. Humory wszystkim dopisywały. Jeszcze był czas i siły na rozmowy o niczym. W pewnym momencie stanęliśmy w korku. Okazało się, że natrafiliśmy na pierwszy trudny odcinek trasy - wielkie, śliskie błoto. Wspieranie się na kijach niewiele pomagało, bo i nogi i ręce rozjeżdżały się na boki. Totalny brak panowania nad własnym ciałem! W plecaku miałam raki, ale oboje z Krzychem stwierdziliśmy, że nie chce nam się ich wyciągać. Plus, Krzychu doświadczony wrażeniami z poprzednich edycji biegu twierdził, że to jest jeszcze pikuś i na raczki za wcześnie.

Kiedy udało się pokonać błoto zaczął padać śnieg. Opad był drobny, ale na tym odcinku było już całkiem biało. Od kilku dni w górach znów gościła zima. Biegliśmy w białym puchu, w śnieżnych koleinach. Od razu przypomniał mi się tegoroczny ZPGS i tamtejsze warunki.

Mistrzowie selfie ;-)

Kiedy wybiegaliśmy z pierwszego punktu odżywczego gdzieś na 14 km towarzyszyła nam mgła. Widoczność była naprawdę nieduża, a że akurat wbiegliśmy w las spotęgowało to we mnie uczucie niepokoju. Nie obeszło się oczywiście bez spektakularnego koziołka w zaspę.

Na Radziejowej
Fot. Krzysztof

Biegnąc odkrytymi, trawiastymi polanami zza chmur wyjrzało słoneczko. Na całe szczęście, bo tutaj już mocno wiało i zrobiło mi się naprawdę zimno. To już był czas na zakrycie uszu. Czekałam też na kolejny punkt, żeby móc założyć buff na szyję.

Pod Bacówką na Obidzy

Na punktach była ciepła herbata, cola, izotonik. Były też owoce - banany i pomarańcze. Orzechy i chyba jakieś ciastka. Po drodze mijaliśmy sporo stromych, wymagających podejść. Zbiegać było bardzo trudno, bo wszędzie na trasie leżało błoto, a jeżeli połączyć je z luźnymi kamieniami to nawet zjazd na dupie mógł przynieść przykre konsekwencje. Niejeden przede mną upadał na tyłek, próbując podpierać się rękami. Momentami nie byłam pewna, czy sobie ludzie czegoś nie połamali. Ja w każdym razie bałam się zbiegać i schodziłam bardzo ostrożnie, angażując mocno kolana i mięśnie ud.

Błotko :-)
Fot. Krzysztof

Na ostatnim punkcie trasy wyczekiwałam ciepłej zupy (tak przynajmniej opowiadał Krzysiek). Już lekko głodna (wcześniej zdążyłam opylić swoją historyczną bułeczkę z mielonką) z zaburzoną nieco koncentracją wywinęłam orła, tym razem w błocie tuż przed matą sczytującą pomiar czasu. Teraz byłam lewostronnie przemoczona do pasa i dopiero zrobiło mi się zimno. A dalej droga prowadziła pod wiatr. Minęło sporo czasu zanim zdołałam się rozgrzać. Gdzieś bliżej końca natrafiliśmy na naprawdę sporą stromiznę, wystające korzenie i duże kamloty. Ku mojemu zdziwieniu zwisały tutaj dwie liny, przy pomocy których można było zejść na dół. Był więc też element wspinaczkowy ;-)

Moim założeniem na ten bieg było przebiec cały dystans bez zbędnego zatrzymywania się. Byle utrzymać się w ruchu. Gdzieś w tyle głowy czaiło się marzenie o złamaniu 8h, co było do ogarnięcia do momentu pierwszego błotka. Potem opadłam też z sił i chyba trochę się poddałam, bo nie miałam już ochoty rywalizować z czasem. Krzysiek wypruł do przodu, no bo ile mógł czekać i czekać, aż ja wezmę dupę w troki. Zresztą to była już praktycznie końcóweczka.

Ostatni zryw
Fot. Justyna

Kiedy z lasu wypadłam na przygrajcarkową promenadę, tyle że z drugiej strony, nie chciało mi się nawet biec. Promenada wiła się jakby bez końca. Jednak kiedy usłyszałam głos dochodzący z mety lekko ruszyłam, a potem zachęcona czyimś dopingiem na ostatniej prostej (chojrak ze mnie, że ho-ho!!) wyprzedziłam innego trupiszcza. Na mecie stał Krzysztof oraz Justyna, która już dawno ukończyła swoją "połówkę" i cierpliwie czekała na nas na mecie.

Meta
Fot. Krzysztof

Bieg w Szczawnicy był kolejnym, nowym doświadczeniem. To był chyba mój pierwszy bieg z tyloma niespodziankami na trasie, w tak różnych warunkach atmosferycznych. No bo, i padał deszcz, i sypał śnieg, i wiał wiatr i świeciło słonko. Było błoto, był śnieg, było pełno wody. Podczas całego biegu zdążyłam się zgrzać i zmarznąć, zgłodnieć i wkurzyć się. Ale przede wszystkim mocno się styrać, bo nawet w nocy trudno mi się spało, tak bolały mnie kolana. A potem jeszcze przez tydzień cały dochodziłam do siebie po tym biegu.

Zdrój MAGDALENA

A sama Szczawnica bardzo mi się spodobała. Od razu widać było, że to uzdrowiskowe miasto. Wszędzie napotkać można było charakterystyczną zabudowę. Gdzieniegdzie stały przepiękne pustostany, z których przy odpowiednim nakładzie środków finansowych można by było wyłonić ich prawdziwą duszę. To miejsce godne polecenia, a sam bieg konieczny do zaliczenia dla każdego ultra-twardziela, bo "tu zaczyna się przygoda"!

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz