poniedziałek, 6 marca 2017

Zimowy Janosik, czyli o tym jak Maryny i Janosiki śmigały po spiskiej ziemi

Sceneria niczym z bajki. Zamek, jezioro i góry. A obok mnie, zamiast rycerza w białej zbroi stoi Janosik w stalowych gaciach Ironmana :-D To mój biegowy partner Krzysiek. Na starcie jest z nami Justyna (żona Krzyśka), która niespełna 2h później wystartowała z moim prawdziwym, zaślubionym Janosikiem - Wojtkiem, tym razem wyjątkowo w roli Maryny. Bo ja i Krzysiek wystartowaliśmy na dystansie 45 km+ nazywanym Janosikiem,  a nasze połówki wspólnie na 10 km w tzw. Kierpcach Maryny. Tak więc, przy okazji zamiany partnerów, co niektórzy przybrali nawet przeciwną płeć, ale to już inna sprawa ;-)

Tatry
Fot. Wojciech

Do Niedzicy zajechaliśmy w piątek w nocy. Od rana trzeba było po bożemu pójść do pracy. Wszystko mieliśmy uszykowane już dzień wcześniej, więc tylko po służbie zabraliśmy psa i wyjechaliśmy. Niedzica przywitała nas nocną śnieżycą, dlatego nie widzieliśmy dokładnie, gdzie nas zaprowadził GPS. Następnego dnia rano, wyglądając z okna drewnianej chaty, ukazał nam się widok nie z tej ziemi.

Polana Sosny w Niedzicy

Sobota miała być bardzo leniwa. Jedynym obowiązkiem miało być odebranie pakietów startowych. Ale kto by się na narty nie skusił, mając pod nosem wyciąg narciarski? Grzechem byłoby nie spróbować. Byliśmy więc poszusować ;-) Popołudniu spotkaliśmy się z Krzyśkami na obiedzie, by zaraz po nim udać się w stronę zapory wodnej, gdzie znajdowało się biuro zawodów. Odbiór pakietów nastąpił szybko. Widocznie trafiliśmy w jakąś spokojniejszą porę. Do pakietu można było wybrać jakiś gadżet. Ja w przydziale dostałam bluzę. Mąż natomiast wybrał bufkę. Po spacerze po okolicy rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Teraz czekało nas już tylko przygotowanie do startu. Będąc w górach lepiej nie wierzyć aplikacjom pogodowym. I tak nie trafiają z prognozą. Miało być bowiem ciepło, ale deszczowo i na taką aurę byłam przygotowana. Za to ranek okazał się chłodny, a niebo zachmurzone. Na szczęście jeszcze w sobotę, tuż przed zamknięciem biura, udało mi się ponownie wgramolić licznymi schodami prowadzącymi na zaporę, by podmienić rozmiar bluzy na mniejszy. Teraz miałam już w czym biec.

Zamek w Niedzicy. Na drugim brzegu, w tle Zamek Czorsztyn.
Fot. Wojciech

Start był o 7, więc niedzielną pobudkę zaplanowałam na godzinę 5:00. Mąż jeszcze smacznie chrapał, kiedy ja wychodziłam. Pod zamek pojechałam z Krzyśkiem i Justyną. Samochód zaparkowaliśmy pod zaporą, więc w ramach rozgrzewki weszliśmy żwawo schodami na górę. Plac przed zamkiem zapełniony był kolorowymi postaciami. Na darmo próbowałam odnaleźć znajomego Mateusza, z którym dzień wcześniej kontaktowałam się wyłącznie telefonicznie. Poza ojcem innego kolegi, nikogo znajomego nie wypatrzyłam.

Janosiki na starcie.
Fot. Justyna

Wystartowaliśmy punktualnie ustawiając się w grupie tzw. turystycznej. Dobrze wybraliśmy, bo już po 500 metrach naszym oczom ukazały się zaśnieżone szczyty Tatr. Trudno było odmówić sobie pierwszego zdjęcia na trasie. Tutaj droga była jeszcze asfaltowa, ale jak tylko wbiegliśmy w las i pod nogami zaczął łamać się lód założyliśmy raki po raz pierwszy. Jak już wspomniałam, tempo mieliśmy bardzo turystyczne. Nie mieliśmy żadnego założonego planu działania. Chcieliśmy dobiec w limicie czasu, a profil trasy straszył strzelistymi iglicami. Jak się jednak okazało, wzniesienia wcale nie były takie strome. Powiedziałabym raczej, że Pieniny były dla nas wyjątkowo łaskawe, łagodne. Co, oczywiście nie zmieniało faktu, że i tak umierałam połowę trasy. Choć myślę, że miało to związek z przegapieniem czasu na zastrzyk węglowodanowy i potem tak się jakoś posypało.

Z Tatrami w tle.
Fot. Krzysztof

Pierwszy punkt odżywczy pojawił się na ok. 12 km w miejscowości Dursztyn. W budynku OSP (na piętrze :-D ) można było posilić się pysznymi ciastkami własnego wyrobu, herbatą, izotonikiem i owocami. Do wciągniętego jeszcze przed punktem żelu dołożyłam dwa ciasteczka kokosowe, kawałek banana i pomarańczę. Wszystko popiłam ciepłą herbatką, choć do wyboru była i taka ze śliwowicą ;-) Ale nie było zimno, więc i powodu do dodatkowego rozgrzewania się nie było. Teraz poczułam, że wstąpiły we mnie nowe siły.

Za Dursztynem odbiliśmy w górę. Szeroką, polną drogą kierowaliśmy się w stronę kolejnego punktu w Trybszu. Po niedługim czasie zboczyliśmy z tej drogi na szerokie, trawiaste łąki gdzieniegdzie pokryte śniegiem. W powietrzu unosił się zapach owczego obornika, a po lewej stronie piętrzyły się Tatry. Tutaj Krzychu pobawił się trochę w przewodnika, a ja turystka słuchałam z zaciekawieniem. Pokazał mi widoczne w oddali stoki narciarskie Czarnej Góry i Białki Tatrzańskiej oraz najwyższy szczyt Pienin Środkowych - Trzy Korony. A po drugiej stronie ośnieżony szczyt Babiej Góry i dalej Skrzyczne. Cały czas biegliśmy w rakach. Od czasu do czasu wbijałam się nimi zbyt głęboko w powoli rozmiękającą glebę i raczki nie chciały biec ze mną dalej. Innym razem podnosiłam nogę za nisko i haczyłam o grunt ledwo utrzymując równowagę. Raki oczywiście zjeżdżały wtedy maksymalnie w tył uderzając drucianym łączeniem w palce. Biegnąc w poprzek zbocza nie raz noga uciekała mi na boki. Dwa razy nawet (po razie na każdą nóżkę) wygięcie było na tyle nieprzyjemne, że przez moment odczuwałam kłujący ból. Na naszej drodze znowu pojawił się kawałek asfaltu, zdjęliśmy więc raczki, żeby ich nie skatować. Szybko jednak droga zrobiła się błotnista (momentami nawet tak, jak na Łemkowynie - choć znam to tylko z opowiadań) i tu raki dawały sobie świetnie radę. Skoro już o sprzęcie piszę nie mogę pominąć odkrytych niedawno skarpet firmy Dexshell. I nie jest to żadna reklama, tylko szczere polecenie. Skarpety nie są tanie, bo trzeba na nie uszykować ok 200 polskich złotówek, ale warte są swej ceny. A są wodoodporne, oddychające i ciepłe. Sprawdziły się nie tylko podczas biegu Janosika, ale także w trekkingu po górach ze śniegiem sięgającym kolan.


Do punktu kontrolnego w Trybszu na ok. 19 km (nie wiem dokładnie, bo chwilę wcześniej zawiesił mi się mój czasomierz) dotarliśmy około godziny 10:00. Mieliśmy więc godzinę zapasu do limitu, ale nie zabawiliśmy tam długo. Ja tylko łyknęłam colę i poszłam dalej walcząc po drodze z telefonem i aplikacją zliczającą kilometry. Krzychu dogonił mnie chwilę później. Strażacy skierowali nas drogą w górę. Według profilu to miało być najcięższe podejście na trasie. "Byle do punktu w Łapszance" - tak do siebie mówiliśmy, a potem będzie dłuuugi i stromy zbieg niemalże do samej mety i damy radę. Jednak 300 metrów w górę na odcinku 10 km okazało się być przyzwoitym do przełknięcia przewyższeniem. Nie powiem, że pokonaliśmy ten odcinek z przysłowiowym palcem w ... nosie. Mocno ciągnęły mnie pośladki i mięsień dwugłowy uda. Znowu na trasie pojawił się śnieg, więc momentami ryliśmy po kostki. Ale po prawej znowu pokazały się Tatry i można było zatracić się w tym widoku.

W Łapszance byliśmy na godzinę 12:00. Na zawodników czekał namiot wypełniony smacznymi przekąskami. Znowu zjedliśmy coś pokrzepiającego, zrobiliśmy przepiękne pamiątkowe zdjęcie z Tatrami w tle i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami pozostało już tylko (aż!) 19 km ze słynnym zbiegiem. Kawałek za punktem trzeba było jeszcze odrobinę podejść. W dość nietypowym punkcie, na szczycie swego rodzaju wąwozu, czaił się fotograf. Chyba po raz pierwszy biegając w górach ktoś zrobił mi zdjęcie ... z góry :-D Śmieszki, heheszki i pobiegliśmy dalej. Właściwie to nie pamiętam, żebym wtedy biegła. Mieliśmy w nogach 29 km i czułam się naprawdę zmęczona. Częściej prosiłam Krzyśka o spacer, a On dzielnie znosił moje kaprysy. Aż w końcu zrobiło mi się głupio i zmusiłam się do lekkiego biegu.

Fot. Krzysztof

Myślałam, że do punktu Łapsze Niżne nigdy nie dobiegniemy. Jak już pojawiły się pierwsze zabudowania to i tak trzeba było trochę pokluczyć, żeby dobiec do remizy(?). Tam znowu czekała uczta. Serwowano także ciepłą zupę i organiczne żele na bazie naturalnego miodu Honey Stinger. Ten punkt opuściliśmy błyskawicznie, choć kapela grała i można było zostać dłużej, ale do mety pozostało już tylko 12 km! Na tym fragmencie trasy (pisząc to, Krzychu, dopiero mnie olśniło!!!) zdjęliśmy raki za namową jednego z panów kierujących z punktu w dalszą drogę. Powiedział, że szkoda raczków, bo teraz będziemy biegli 2 km po asfalcie. Niedługo potem uznaliśmy to za zbytnią przesadę. Wszak asfalt szybko się skończył i znowu zakładaliśmy je na nogi. Czuliśmy już metę, była tak blisko! :-D Zajęliśmy się więc telefonami do bliskich i pałaszowaniem zapasów z plecaka. Koło cmentarza poszliśmy drogą w górę. Nagle stanęliśmy na rozdrożu. No i gdzie teraz? Nigdzie nie było znacznika trasy. Krzychu, kierując się śladem gpx zgranym na zegarek poszedł najpierw w lewo. To był jednak zły kierunek, więc poszliśmy w prawo i na tej ścieżce zegarek złapał trasę, a my nawet zaobserwowaliśmy małe czerwono-białe coś, co mogło być kiedyś taśmą. Byliśmy już na dobrej drodze, a tak nam się przynajmniej zdawało, kiedy nagle gdzieś poniżej na prawo zobaczyliśmy asfaltową drogę, a na niej biegaczy, którzy do tej pory biegli za nami. No pięknie! Zagadaliśmy się i zgubiliśmy drogę. A jednak Pan w punkcie miał rację, co do długości asfaltu ;-) Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić sobie typowy przełaj i na szagę polecieliśmy przez pola w dół, wprost na drogę. Od teraz trzymaliśmy się tej napotkanej trójki i w grupie zmierzaliśmy do Niedzicy, na zaporę.

Wracaliśmy tą samą drogą, co na początku, a za plecami żegnały nas dumne Tatry. Biegło się jakoś inaczej, może to bliskość mety tak na mnie wpłynęła. Zostało nam na oko jakieś 5 km. Droga znowu skręciła w las. Znowu pojawił się śnieg i lekkie pagórki. Przede mną biegła z Krzyśkiem jedna dziewczyna. Na pewno nie była z kategorii K20, więc załączył mi się tryb rywalizacji. Musiałam ją wyprzedzić. Redukcja, zbieg i tu zebrałam owoce treningu wytrzymałości tempowej. Jak wskoczyłam w swoje tempo, tak wyprzedziłam wszystkich i leciałam do samej mety. Zrobiliśmy jeszcze mały postój, ale całkowicie kontrolowany. Obejrzałam się, za mną nie było nikogo. Szybki pit-stop, raki w rękę i lecimy po gładkim asfalcie nadal trzymając tempo. Nachylenie nam sprzyjało. Nogi same przebierały. Na zakręcie przy Zamku ledwo wykręciłam i zamiast wbiec na chodnik pobiegłam ulicą. Strażak tylko krzyknął za mną, żeby mnie nikt nie rozjechał i nakazał skręcić na chodnik przy pierwszym przejściu dla pieszych (wzdłuż drogi stały słupki z łańcuchami).

Nasze Maryny :-)

W Półmaratonie Gór Stołowych jest nietypowa meta na szczycie Szczelińca, którą trzeba zdobyć pokonując liczne schody. Meta Zimowego Janosika znajdowała się dla odmiany u podnóża zapory wodnej na Jeziorze Czorsztyńskim, do zdobycia również po pokonaniu wielu schodów, w tym przypadku prowadzących w dół. Z poziomu tamy widzieliśmy odznaczające się w dole sylwetki naszych "Maryn". Po ukończeniu swojego biegu czekali na nas dzielnie tyle godzin w Hali Maszyn Elektrowni Wodnej, gdzie odbywała się feta.

Zwycięscy! :-D

Metę przekroczyliśmy z czasem 7:53:49 netto. Po zgubieniu się na trasie nie wiedzieliśmy ile jeszcze zostało nam kilometrów i czy jesteśmy w stanie przybiec poniżej 8h. Trochę straciliśmy nadzieję na złamanie wymarzonej "ósemki", jednak wynik na mecie okazał się bardzo zadowalający. Jest życiówka w Niedzicy i mamy teraz co poprawiać w przyszłości ;-) Ewentualnie, powrócić znów we wrześniu na letnią odsłonę tego biegu. Ja w każdym razie gorąco polecam. Hej!

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz