czwartek, 6 sierpnia 2015

"Pan Kotek był chory" ... na przyrost ambicji

Do Kazimierza Biskupiego na 11 edycję Biegu pod Tysiącletnimi Dębami wróciłam po trzech latach przerwy. Wtedy, w 2012 roku, był to mój najdłuższy występ. Bieg odbywał się na dystansie 15 km po lasach bieniszewskich wokół Jeziora Głodowskiego. Zawody rozgrywane były na początku sierpnia, w samo południe, dlatego towarzyszył im niemiłosierny upał. Kiedy piszę te słowa temperatura powietrza ma 33°C, a prognozy zapowiadają upały nawet do 40°C. Z tego punktu widzenia temperatura w Kazimierzu sprzed tych 3 lat to mały pikuś ;-)

Choć i tym razem impreza odbyła się 1 sierpnia, o godzinie 11, to dla odmiany termometr wskazywał około 20°C. Wyjazd do Kazimierza wiązał się z opuszczeniem domu na jedną noc. Kazimierz Biskupi położony jest niedaleko Konina, mojego rodzinnego miasta. Nadarzyła się więc okazja do noclegu w rodzinnym domu. Kiedy nocuje się w swoim dawnym pokoju można znaleźć takie okazy :-D

Skarby domowe. Z dawnych lat szkolnych.

Niestety to nie o mnie ;-) Wzorowym uczniem w tej rodzinie była moja siostra, którą gorąco pozdrawiam :-) Skoro nocowałam u Mamy to na zawody miałam bliżej. Mogłam się też znowu wyspać. Ba! Nawet położyłam się do łóżka o 22. Ha! Tak mi było dobrze :-) Rano, jak zwykle, obudziłam się przed budzikiem. "Całą" noc rozmyślałam, jak to zdobywam podium. To takie moje małe marzenie, ale jeszcze nie w tej kategorii wiekowej (za słaba jestem) ;-) Szanse może i były, bo do startu przystąpiło 115 zawodników, w tym niewiele kobiet. No, ale się nie udało. Miejsce wśród kobiet zajęłam 13, open: 110. Może i wcale nie tak źle, ale wiadomo, mogło być lepiej. 

W dzień startu, na miejscu byłam już 1,5 h wcześniej. Na spokojnie odebrałam pakiet startowy i udałam się na biegi dziecięce. Jejku! Jak człowiek potrafi się wzruszyć patrząc na te małe, współzawodniczące "człowieki" :-) Potem zrobiłam krótką rozgrzewkę i stanęłam w okolicach startu. Tu czekała na mnie niespodzianka. Spotkałam znajomego, Marcina, którego trzymałam się przez pierwsze 5 km. Chwilę rozmawialiśmy, po czym mogłam go już tylko gonić. Teren był mocno pofałdowany, choć nie robił już na mnie specjalnego wrażenia. Za to podłoże było miałkie i piaszczyste i to było już spore wyzwanie. Za pierwszym punktem odżywczym zgubiłam też sporą grupę biegaczy i dalej biegłam sama. Tutaj też zaczynała się pętla wokół jeziora. Po drodze spotkałam pierwszych kibiców, dwóch popijających browarka panów na leżaczkach. W sumie byli mili, klaskali i zachęcali do biegu (na drugim okrążeniu byli równie łaskawymi kibicami). Po drugiej stronie jeziora prosta droga prowadziła aleją pod słynnymi dębami, by w końcu skręcić w prawo i skierować mnie na drugi punkt odżywczy. A tam kolejna niespodzianka, przesympatyczna ekipa wolontariuszy i medyków. Tu zrobiłam sobie krótki postój. Posiliłam się, pogawędziłam i pobiegłam przed siebie, żeby wrócić tam za kolejne 9 km. Na 10 km, wprost zza zakrętu, wybiegało się na kamienisty, spory podbieg. W sumie, jedyny taki wymagający na trasie, ale za to dwukrotnie do zdobycia. Potem zaczynała się oficjalnie druga pętla, którą wyznaczał starszy pan w kamizelce odblaskowej :-) I dalej, znowu panowie z piwkiem, pogawędka na 18 km i tym razem zakręt w lewo, prosto do mety. Jak się jednak okazało do mety może było prosto, ale tylko w poziomie. Ostatnie 3 km prowadziło fatalną, piaszczystą drogą pod górkę i z górki. Podbieg za podbiegiem i to w dodatku po piachu. No nie! A chciałam chociaż do mety dobiec, skoro już zawaliłam wcześniej całą trasę. I tu również zdarzył się istny cud. Spotkałam panią fotograf i to dzięki jej obiektywowi nie mogłam pozwolić sobie na spacer. Musiałam biec! A skoro przebiegłam jeden kilometr, to trzeba było przebiec drugi. No, a potem został już tylko ten trzeci i niecałe 100 metrów :-)

Mój dębowy medal 

Meta! Koniec! Dobiegłam jako 5-ta od końca ;-) Trzy lata temu byłam trzecia, jest progres :-D Na mecie dostałam ładny, drewniany medal, 1.5 l butelkę wody i posiłek regeneracyjny w postaci grochówki z wkładką i pajdą chleba, banana oraz słodkiej nektarynki. A po posiłku poszłam skorzystać z prysznica. No i znowu czekała na mnie niespodzianka. W damskiej szatni na mój (no, może nie dokładnie "mój") widok padł taki oto komentarz: "O, patrz. To ta fajna łydka" :-) Miło, że jeszcze komuś się podoba. A tak całkiem serio, bardzo fajny bieg. Szkoda tylko, że mój nadmiar niezrozumianej ambicji wszystko popsuł. Trzeba było potraktować ten start jako spokojne, długie wybieganie. Jak niedzielny trening, a nie próbę udowodnienia ... no właśnie, komu? ... że ja jednak potrafię. Guano! Nie potrafię! Trzeba było początkowo trzymać tempo w ryzach, jak sugerował kardiolog, a nie puszczać się w pogoń za niedoścignionym. "Od łakomstwa strzeż nas Boże!" Amen.

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz