środa, 2 września 2015

Biegacz szczeciński

Szczecin. Turystycznie byłam tam po raz pierwszy. Biegowo również. Mieliśmy pojechać całą grupą, ale jakoś nie wyszło nam to organizacyjnie, pojechałam więc z mężem i koleżanką. Byliśmy już dzień wcześniej, żeby na spokojnie odebrać pakiety. Umożliwił to organizator, proponując uczestnikom biegu zniżkowe ceny w wybranych hotelach.

Zaraz po przyjeździe wypadało zając się turystyką. Pojechaliśmy prosto do Zamku Książat Pomorskich, usytuowanego pięknie na małym wzniesieniu u wybrzeża Odry. Zwiedziliśmy muzeum, zjedliśmy obiad w zamkowej restauracji i udaliśmy się do hotelu.

Zamek Książat Pomorskich 

Po odbiór pakietu umówieni byliśmy późnym popołudniem. Z hotelu do Floating Arena mieliśmy zaledwie 2,5 kilometra. Jak się okazało, przebycie tego krótkiego odcinka było bardzo trudne. Po pierwsze, nigdzie nie było żadnego oznakowania biura zawodów. Po drugie, ulice tego odcinka miasta są promieniście rozłożone i łatwo skręcić nie w tę ulicę, co trzeba. Po trzecie, mieszkańcy (przynajmniej ci zapytani przez nas) w ogóle nie wiedzieli, że dzień później będzie się odbywać jakiś bieg. Mało tego, na ulicach nie spotkaliśmy żadnego biegacza. Chyba jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam w promieniu 2 km od startu/mety. Przykładowo, w Poznaniu czy Warszawie na dzień przed biegiem miasto jest wręcz zalane biegaczami i trudno o "zwykłych" pieszych na ulicy. Kurcze, w końcu startowało 2 tysiące luda! Gdzie się podziali? No, ale ostatecznie dotarliśmy na miejsce. Pakiety, foteczki, rozmowa z Panem Jerzym ;-) i wracamy do zamku na koncert punkowy z okazji zakończenia lata, no i piwko ;-)

W biurze zawodów 

Nie wiem, czy "nasz" hotel stał przy jakiejś imprezowni, czy co, ale w nocy obudziły mnie krzyki, jacyś ludzie na ulicy (nadal nie biegacze ;-)), policja i karetka. Jednym słowem - dyskoteka. Trzeba było się do rana jakoś przemęczyć, bo pobudka o 6:30. Wpadło standardowe śniadanko i wyruszyłyśmy na start (mój mąż już nie biega - ktoś musi z dziećmi zostać, kiedy ja trenuję :-P).

Start i meta oraz cała strefa zawodnika mieściła się na Jasnych Błoniach. To piękny, wielki, zielony obszar na tyłach ładnie odrestaurowanego budynku Urzędu Miasta. Pogoda zapowiadała się upalna. Słońce świeciło. Udało nam się też spotkać znajomych z grupy i zrobić wspólną foteczkę. Zawodnicy podzieleni byli na strefy startowe na podstawie podanego czasu ukończenia biegu. Każdy otrzymał kolorową tasiemkę z nazwą swojej strefy. Porządku między strefami pilnowali UWAGA! bejsboliści :-D Serio! Stali ubrani w te swoje masywne wdzianka i robili poważne miny. Ale porządek był ;-)

Strefo-strażnicy
fot. z galerii Szczecin Półmaraton 

Trasa, na szczęście dla mnie, to tylko jedna 21,097 km pętla, choć miejscami kręta. Nie lubię biegać w kółko. Czuję się wtedy trochę, jak koń w cyrku. A i głowie to nie służy, bo można się łatwo zasugerować. Nie, że JUŻ jestem tu, a DOPIERO jestem tu. Dużym plusem dla organizatora było umiejscowienie punktów odżywczych średnio co 2-3km. Taki sam schemat był też na ubiegłorocznym orlenie w Warszawie i uważam to za dobre rozwiązanie. Szkoda, że tego pomysłu nie wykorzystają organizatorzy maratonu poznańskiego. W końcu ma być "kranówka", a dostępność wody na trasie bywa czasem zbawienna. Natomiast dużym minusem, moim zdaniem, były odcinki po tzw. kocich łbach (a było ich sporo). Mocno wybijały mnie z rytmu (i tak już zachwianego) i dawały się we znaki stawom, a i dla wózkarzy, myślę, nie była to łatwa część trasy. Wzdłuż trasy można było liczyć na doping kibiców. Niektórzy rozdawali swoją wodę, inni robili kurtyny wodne. I to było naprawdę miłe.

gRUNwald team Poznań w Szczecinie
fot. Żona Irasa

Na błoniach, na mecie było naprawdę tłoczno. Kibice, rodziny zawodników, sami biegacze. W trakcie półmaratonu odbywały się biegi dziecięce. Małych piratów było sporo ;-) Po przekroczeniu linii mety wolontariuszki (dlaczego to zawsze są dziewczyny?) wręczały piękne medale w kształcie statku. W tle grano szanty. A potem to już się stało w dłuuugiej kolejce (zakręcała chyba trzykrotnie) po posiłek regeneracyjny. Tę kwestię organizator jakoś źle przemyślał, bo oczekiwanie na jedzenie przedłużało się ponad godzinę i dłużej. Ktoś się na szczęście zreflektował i wolontariuszki zaczęły roznosić oczekującym ciasto i arbuzy. Szkoda tylko, że już dawno po "okienku węglowodanowym", kiedy to należy jak najszybciej po wysiłku uzupełnić węglowodany. Oczywiście, przez to czekanie, już dawno zrobiło mi się zimno, więc wymyśliłyśmy z koleżanką fortel, że najpierw pójdziemy się wykąpać i dopiero wrócimy na makaron. Niestety, prysznice były poza strefą zawodnika, a do raz opuszczonej nie można było wrócić. No i klops :-( Wynagrodzeniem za oczekiwanie (tylko dla naprawdę wytrwałych, bo tuż przed michą makaronu) były wodne tatuaże finiszera z ozdobną kotwicą marynarską :-) Oczywiście zrobiłyśmy sobie po jednym ;-)

Mój piękny tatuaż 

Reasumując 36. PKO Półmaraton Szczecin:
- plusy
  • jedna pętla
  • dużo wody na trasie
  • oryginalny medal
- minusy
  • brak oznakowania biura zawodów
  • kocie łby na trasie
  • wpadka z posiłkiem regeneracyjnym.

Mój wynik? 2:15:16 netto. Standardowy, jak to już nie raz w tym sezonie bywało.

Dla takiego medalu warto przebyć niejedną drogę
fot. z galerii Szczecin Półmaraton 

Pierwsza połowa pomyślna, na drugiej brak sił na końcówkę. No i po raz pierwszy od 6 tygodni znowu spuchły mi dłonie. Ale ogólnie, fajnie było wyrwać się z domu i od "swoich" codziennych tras :-)

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz