czwartek, 15 października 2015

Dramat maratoński

Każdy, kto pokonał już kiedyś magiczny dystans 42,195 km wie, że to nie lada wyzwanie. Wyzwanie pod względem czasu poświęconego na miesiące treningów. Wyzwanie pod kątem pokonania tak długiego dystansu. Wyzwanie do walki z samym sobą. Wyzwanie to może okazać się tym trudniejsze, im więcej przeszkód napotkanych po drodze.

Poznański maraton był moim trzecim biegiem na królewskim dystansie. Jednak żaden z tych maratonów nie był do siebie podobny. Pierwszy był debiutem i jak się okazało życiówką na razie nie do pobicia. Drugi był totalną porażką, ponieważ wystartowałam bez żadnego przygotowania. Mój tegoroczny maraton był jednak tym najgorszym.

Przygotowania do maratonu rozpoczęłam w czerwcu. Po raz pierwszy trening maratoński przeprowadziłam latem. Pech chciał, że trafiłam na wyjątkowo upalne lato. Momenty były ciężkie, ale nie poddawałam się i wychodziłam na treningi. Dzięki wplataniu ciekawych startów do tego planu udało mi się zrealizować go w 100%. Zatem mogę założyć, że podstawy treningowe zrobiłam. 

To, z czym nawaliłam na całego to dieta. A konkretnie jej brak. Odstawienie papierosów, stres aż prosiły się o "uzupełnienie". Najszybciej oczywiście zajadałam je słodyczami. W taki sposób zamiast zgubić do maratonu jakieś 5 kg, to ja je sobie jeszcze dołożyłam. Byłam więc w sumie o 10 kg cięższa, niż przed rokiem.

Na kilka dni przed startem uzgodniliśmy z mężem, że by przebiec bezpiecznie maraton muszę się w końcu porządnie wyspać. Pełen troski, kochany, wyrozumiały mąż przejął na siebie domowe (również te nocne) obowiązki i już od czwartku pełnił dyżur w domu. Miałam więc aż 3 spokojne noce, których nie zamierzałam zmarnować. 

Sobota, czyli dzień na który zaplanowałam odbiór pakietu była już wcześniej ustawiona. Od rana wyszłam z "młodszą" do kina, by resztę popołudnia poświęcić już w całości na przygotowania do startu. Na MTP trafiłam kilka minut po 17-stej. Zależało mi na tym, by uczestniczyć w interesujących mnie prelekcjach. Potem, tu już zupełnie nieplanowanie (sms odczytałam tuż przed wyjściem na targi) spotkałam się z Mateuszem z Warszawy, kolegą poznanym w Krynicy :-) Fajnie było spotkać się na kolejnej imprezie biegowej, tym razem w Poznaniu. Poszliśmy razem odebrać pakiety, a te były naprawdę bogate. W worku o barwach tegorocznej edycji znajdowały się techniczna koszulka, dwie butelki regionalnego piwa, sok pomidorowy, tabliczka czekolady i bidon plus gąbka, ulotki i broszura informacyjna. Pasta party oferowała dwa rodzaje wcale nierozgotowanego makaronu (boloński i z pieczarkami) oraz wodę mineralną. Wybrałam opcję z pieczarkami. Była naprawdę smaczna. Potem zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, obejrzeliśmy filmik prezentujący przebieg trasy i przeszliśmy się po expo. Do domu wróciłam "po wiadomościach" i zaczęłam szykować się na jutro.

Niedziela. Pobudka 6:30. Tętno spoczynkowe 60 ud/min, za wysokie. Wychodząc na tramwaj musiałam wrócić do domu, bo zapomniałam o torbie z ubraniami na przebranie. Czy to były znaki, żeby jednak nie wystartować? Na targach czułam, że to nie jest mój dzień. Stres całkiem mnie ogarnął. Stojąc na starcie pytałam siebie w duchu Co ja tu robię? Ale z drugiej strony pomyślałam, że to może właśnie mój dzień konia i że jednak wszystko pójdzie po mojej myśli. Od kilku dni noce były już na tzw. minusie, więc tego dnia rano było strasznie zimno. Do tego wiał zimny wiatr, co potęgowało uczucie chłodu. Pomyślałam sobie, że to zaraz minie. Jak tylko zacznę ruszać nogami, ciepło rozejdzie się po całym ciele. Przebiegłam tak 6 km, łydki miałam ciągle napięte, a w głowie już wtedy po raz pierwszy utkwiła mi myśl, żeby zejść z trasy. Na tym etapie już dawno powinnam czuć się lepiej. To był mój moment, żeby zacząć się rozgrzewać, a tu nic się nie zmieniało. Postanowiłam dać sobie jeszcze kilka kilometrów na dogrzanie (było przecież tak niemiłosiernie zimno!).

Ulica Arciszewskiego
(źródło: http://www.fotomaraton.pl/)

I rzeczywiście, niebawem zaczęłam cieszyć się biegiem. Wpadłam w swój rytm, wystawiłam twarz do słońca i brałam, co dawała chwila. Teraz czułam się komfortowo, ale gdzieś głęboko w głowie siedział strach przed zbliżającą się Drogą Dębińską. I tu pozwolę sobie na małą dygresję. Zarówno w maratonie, jak i półmaratonie Droga Dębińska była zawsze moim małym koszmarem. Moja głowa nie potrafiła sprostać temu dłuuugiemu odcinkowi trasy, bo odcinek ten często przebiega w całkowitej ciszy. Na tym etapie zawodnicy są już mocno przerzedzeni, więc często biegnie się samemu. Tym razem, chcąc uprzedzić zbliżające się kłopoty sięgnęłam po mp3. Pech chciał, że ustrojstwo zmarzło i nie chciało się załączyć. Pomyślałam, że może uda mi się pokonać ten odcinek bez zagłuszania myśli muzyką, ale ostatecznie chuchając trochę na zimne podłączyłam się do telefonu. O dziwo, po raz pierwszy przetrwałam Dębińską :-) Byłam z siebie dumna! Potem, przy ulicy Hetmańskiej spotkałam na trasie Agnieszkę z NR. Agnieszka, dziewczyna która zawsze kojarzyć mi się będzie z moim pierwszym maratonem. To ONA poprowadziła mnie na czas odbiegający tylko 2 minuty od planowanego (moja życiówka 4:32). Jej ciepłe słowa i wspólny, krótki bieg dodały mi otuchy. Jak zwykle, dzięki, Aguś <3

Ulica Hetmańska
(źródło: http://www.fotomaraton.pl/)

Dalej trasa prowadziła przez Rataje. W zeszłorocznej edycji to właśnie na tym etapie kolano, a potem biodro odmówiło współpracy i zmuszona byłam marszem wrócić na metę. Tym razem szło dobrze. Na punkcie kontrolnym w połowie dystansu miałam typowy dla półmaratonu czas 2:16. Było dobrze. Dalej czekała mnie już tylko Malta, a potem długa prosta (no, może trochę zakrzywiona) do mety. Można by pomyśleć, że wszystko szło zgodnie z planem. Bo nawet odcinek ulicą Warszawską (kolejna zmora mojej głowy) trwał w tym roku o wiele krócej i nie był trudny do pokonania. Ale właśnie wtedy coś we mnie pękło. Przebiegłam jeszcze Rondo Śródka i już na Moście Bolesława Chrobrego dopadł mnie kryzys. Na zegarku wyświetlał się 28 km trasy, a ja nie mogłam biec dalej. Przeszłam do marszu i to był największy błąd tego dnia. Poczułam, jak paliły mnie nogi, a stawy pulsowały niczym subwoofery na imprezie. Od razu zrobiło mi się potwornie zimno. Wiatr znad Warty dodatkowo wzmógł to okropne uczucie. W tym momencie wypatrzył mnie tata znajomej. Padłam mu drżąca w ramiona, a z moich oczu polały się łzy. "Ja już nie chcę biec dalej, chcę zejść z trasy". "Dasz radę" usłyszałam tylko za sobą i poczułam, jak czyjaś ręka pcha mnie lekko do przodu. Przetruchtałam jeszcze kilkaset metrów, ale nie potrafiłam zmusić siebie do dalszego biegu.

Małe Garbary. Walka z kryzysem 
(źródło: http://www.fotomaraton.pl/)

W tym momencie poddałam się całkowicie. Zadzwoniłam do męża i oznajmiłam mu, że rozważam zejście z trasy. Muszę tylko dostać się do punktu medycznego na 30 km. Czułam się naprawdę bardzo źle. Przejście maty wyłożonej na krawężniku w Parku Sołackim było nie lada wyczynem. Nie byłam również w stanie przejść bez bólu pod wiaduktem na ulicy Niestachowskiej, gdzie znajdował się punkt medyczny. Tam podeszłam do ratownika i powiedziałam, że chcę zejść z trasy. Odpowiedział, że nie może mi pomóc, dopóki chodzę o własnych siłach. Pomyślałam wtedy "To co? Mam sobie nogę złamać?". Jakoś perspektywa czekania w tym zimnie na trupowóz (tak nazwałam samochód, który zbierał z trasy zawodników) wcale nie wydawała się przyjemna. Poprosiłam więc o folię NRC, szczelnie się nią owinęłam i pomaszerowałam dalej. Na 34 km stała strefa kibica gRUNwald team'u. Pomyślałam, że może tam ktoś zgarnie mnie z trasy. Liczyłam na wyrozumiałość gRUNwaldzkich maratończyków, którzy z autopsji znają uczucie biegowej ściany. Ale poza kostką czekolady dostałam przysłowiowego kopniaka w cztery litery i poszłam dalej. Trzymała mnie jeszcze nadzieja, że koło stadionu czeka na mnie mąż. Kiedy dopadłam go na 39 km i pożaliłam się na swój los usłyszałam tylko "Nie marudź, zostały jeszcze 3 km. Nie rób siary". Co za współczucie! A moje cudowne dziecko (lat 5) na dokładkę zapytało: "Mamo, biegniemy razem do mety?" Cute, but it's WROOONG!* Idąc dalej zastanawiałam się jeszcze, czy przed budynkiem targów nie odbić prosto do depozytu po rzeczy. W końcu miałam na sobie folię, więc nikt by się nie zorientował, że jeszcze nie ukończyłam biegu. Ale tuż przed ostatnim zakrętem doszedł do mnie chłopak, który też już tylko marszem kończył swój maraton. Wtedy zapytałam go, czy ma jeszcze siły, żeby wbiec na metę? Odpowiedział, że ma takie pęcherze na stopach, że nie jest w stanie zrobić nic więcej. Razem przeszliśmy więc te ostatnie metry do mety. Komentator tylko oznajmił "Proszę zobaczyć, jak przyspieszyli kroku na ostatnich metrach" :-) Hahaha, musiało to śmiesznie wyglądać. Niczym chodziarze na zawodach ;-) Za metą nacisnęłam stoper, wzięłam medal do ręki i po prostu wyszłam z terenu MTP.

Byłam na siebie zła. Nie mogłam wybaczyć sobie tego, że nie posłuchałam własnego organizmu i nie zeszłam z trasy. Byłam przecież w fatalnym stanie, mogłam zrobić sobie krzywdę. Z całej tej żałości poszłam na tramwaj z czipem na bucie. Kiedy się zorientowałam, że muszę wrócić nieco już wyluzowałam (widocznie spacer dobrze mi zrobił). Było mi po prostu wstyd za taki wynik. Może DNF (did not finish) przy nazwisku byłoby lepsze niż zmieściłam się w limicie czasu. Nie potrafiłam przełknąć porażki. Tego dnia, jak większość maratończyków obiecałam sobie, że już nigdy więcej ;-)

Na szczęście przyszedł nowy dzień. Ból kolan i złamanie zmęczeniowe kości śródstopia otrzeźwiło umysł. Balsamem na złamane serce były krzepiące słowa moich teściów "Jesteśmy z ciebie dumni, że ukończyłaś ten maraton". I to był przełom. Koniec negatywnego myślenia. Jestem maratończykiem! W nowym sezonie znowu spróbuję pokonać trasę poznańskiego maratonu :-)

M.

Cytat z bajki "Two stupid dogs" wytwórni Hanna-Barbera.

3 komentarze: