czwartek, 4 lutego 2016

W górach jest wszystko, co kocham

Góry Stołowe znałam tylko z lekcji geografii. To charakterystyczne kształtem góry, które swą nazwę wzięły od stołu, bo ich szczyty są płaskie. Jadnak, by dostać się na taki "stołowy blat" trzeba pokonać niejedną, pionową "nogę" ścieżek. Należę do grupy szczęśliwców, którzy mieli przyjemność uczestniczyć w tegorocznym Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych i osobiście zmierzyli się z takimi "stołowymi nogami".

Nie jestem jakąś wybitną biegaczką. Biegam, bo lubię. Biegam, bo tak zdrowiej. Biegam dla przyjemności, dla siebie. W ubiegłym roku po raz pierwszy wystartowałam w biegu górskim, w Krynicy. Nie mam więc doświadczenia, by się w tym temacie mądrzyć, ale stopniowo zbieram wrażenia. I jedno wiem na pewno, Góry Stołowe to nie Beskidy ;-) Góry Stołowe są inne, dzikie, wcale niełatwe. Są piękne!

Zmierzch.

Do Pasterki pojechałam w piątek ze znajomymi z Drużyny Szpiku. Po przyjeździe zameldowaliśmy się w schronisku, odebraliśmy numery startowe i poszliśmy na rekonesans odcinka trasy prowadzącego w stronę szczytu Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.). Warunki tego dnia były (jak się potem okazało) dość przyzwoite. Zimy nie było, śnieg zalegał tylko w zacienionych miejscach. Można było bezpiecznie wdrapywać się na skałki. Tego dnia szczytu nie zdobyliśmy, bo zaczęło już zmierzchać. Za to spotkaliśmy przebiegającego nieopodal muflona! :-) Wróciliśmy zatem do schroniska, mała integracja i lulu ;-)

Przed startem. W tle Szczeliniec.

W dzień startu powiało grozą, dosłownie. Z przerażeniem patrzyłam przez okno na bujające się od silnego wiatru drzewa. Od 12 godzin w głowie siedziała mi tylko jedna myśl: co na siebie założyć na bieg? W plecaku miałam, dosłownie, wszystkie możliwe ciuchy biegowe, tak na wszelki wypadek. Było więc w czym wybierać ;-) Ostatecznie, wsadziłam trzy warstwy z długim rękawem, dwa buffy na szyję i jeden na głowę. W plecaku miałam część obowiązkowego wyposażenia - kurtkę, a na dłoniach rękawiczki. Nie muszę chyba pisać, że póki stałam w tym wietrze na starcie byłam zadowolona z wyboru odzienia. Ale już po pierwszym kilometrze, kiedy wbiegłam w las i drzewa osłaniały od wiatru, gotowałam się z gorąca. Trudno! Rozbierać się już nie miałam zamiaru. Trochę liczyłam na to, że po 15-stym kilometrze ta trzecia warstwa ciepłem swym zrekompensuje mi zmęczenie i wychłodzenie.

Kijami musiałam ten kamlot podtrzymywać,
żeby trasa była "przejezdna" ;-)

A jak trasa? Pierwszy kilometr biegłam z wiatrem szeroką, trawiastą polaną, lekko pod górę. Potem trasa skręcała w las. Tu zrobiło się cicho, nie wiało. Za to stanęliśmy w kolejce, bo przed nami rozpościerały się strome, miejscami oblodzone schody korzeni i skał. Schodząc tak niżej i niżej czuło się ogrom otaczających skał. Potem krótki, szerszy odcinek w dół, a dalej, jak to w górach, wspinaczka ;-) Odcinek dość wąski, kamienisty. Po drodze jakiś strumyk płynie. Błogo. Zrobiło się stromo, oddech ciężki, łydki palą. Moment, to dopiero 2 kilometr, a ja już nie mogę!? Zaciskam zęby i napieram dalej. Ciągle skały, ciągle las. Idę z kijami, więc skupiam się na rytmie.  Ręka, noga, ręka, noga. Nie myślę o zmęczeniu (przecież rozgrzewam się dopiero po 7 km). Mijam dziewczynę ze skręconą kostką. Włącza się alert, trzeba uważać! Ślisko! Po drodze sesja zdjęciowa, my i inni ochotnicy ;-) Jakoś szybko upłynął czas, bo nagle Krzychu mówi do mnie: "Tędy wczoraj wchodziliśmy na Szczeliniec". Rzeczywiście, to te same skały tylko, że dzisiaj jakieś oblodzone. Jest gleba, dupsko obite. Zmiana taktyki, ten odcinek pokonuję ślizgiem ;-) Na dole pierwszy punkt żywieniowy. Wcześniej zdążyłam zjeść ciastko zbożowe, więc teraz pakuję do buzi garść żelkowych miśków i popijam colą. Zdrowy bek i lecę dalej. Teraz droga jest szeroka i jakoś lżej się biegnie. Szczeliniec nad głową już w słońcu wykąpany :-) Po jakimś czasie wypadam z lasu na polanę. Ktoś biegnie z lewej: "Pomyliłem kierunki i teraz nadrabiam 3 km" :-( Biegnę szeroką, nierówną trawą. Leży śnieg, jest lód, są kałuże. Buty mokre po kostkę (czemu zawsze jeden? ;-)). Teren zaczyna pochylać się, czuję jak grawitacja ciągnie mnie w dół. Poddaję się jej i lecę, ile sił w nogach. Ledwo zipię, ale lecę. Zbiegi są super! :-D Jakaś dziewczyna pyta o dystans, 9 kilometr. Wbiegam w las. Droga nadal szeroka. Teraz kamienista i zacieniona, więc lód leży i znowu jest ślisko. Krzychu woła: "Zwolnij!". Kawałek idziemy poboczem, a potem znowu rura. Słońce już wysoko, zrobiło się ciepło. Szkoda, że okulary zostały w pokoju ;-) No i ta trzecia warstwa ... :-/ No nic, odpoczywam w marszu pokonując kolejne wzniesienie. Ktoś podpiera drzewo, skurcz łydek. Ostry zakręt i znowu wspinaczka. Tym razem bardzo wąsko i ślisko. Kije pomagają, ale buty i tak odprawiają swój taniec na lodzie. Ktoś mnie asekuruje, bo - mądra - wybrałam sobie drogę skrajem ścieżki. Są schody! Cholewka, czemu kolejka? Czemu inni tak wolno idą? Taa, lodowisko! Przecinamy drogę i dalej w górę. Znowu lodowisko. Mijam jakieś skupisko skał i jestem na górze. Teren otwarty, jest słonecznie, ale wieje silny wiatr. Tutaj podziękowałam w duchu trzeciej warstwie. Pod nogami teren niczym Martwe Bagna Mordoru ;-) Leżąca, długa trawa i wszędzie woda. Skorzystałam i dla równowagi zmoczyłam drugi but :-D Pod nogami jakieś drewniane kładki, potem już tylko kamienie. Skaczę niczym kozica. W końcu to już 18 kilometr, teraz już nic mi się nie może stać :-) Potem znowu w dół, drogą wyłożonymi skośnie kłodami. Hopsa-hopsa, tu wyprzedzam i na płaskim znowu rura. Wbiegam na asfaltową drogę do Karłowa. Za 2 kilometry meta! Tu już nie odpuszczam, bo wiem co mnie jeszcze czeka - 665 schodów na szczyt Szczelińca! Kije w łapkę i sru, byle do tych schodów. Przed "wejściem" wolontariusz ostrzega: "Na górze śliskie schody". Też mi nowość :-P No to wchodzę ... :-D Jasssne, nogi właśnie odmówiły posłuszeństwa. Są ciężkie, niczym ołów. No dalej! Nie teraz!! Ktoś już skończył swój bieg i schodząc motywuje: "Jeszcze kawałeczek, dasz radę". Kto da radę, jak nie ja ;-) To dawaj, kije w ruch i jedziemy, Panie! ;-) 

"W górę, ciągle w górę, choć cel się w chmurach skrył.
W górę, ciągle w górę, bo mamy tyle sił!
Żeby iść w górę, ciągle w górę, sięgnąć jeszcze raz, 
W górę, ciągle w górę!"* 

Już za chwileczkę, już za momencik ... ślisko! :-D Turyści ostrzegają, ustępują drogi. Jest kładka, jest schronisko, JEST METAAA!!! Udało się!

Kilka autorskich zdjęć z odcinka trasy pod Szczelińcem.

Czas na zegarku 3:41:48. W sumie wyszło prawie tak, jak zakładałam (jechałam z nastawieniem na 3:30, nie wiem skąd taki czas wymyśliłam, przecież miałam zrobić swoją pierwszą, górską, zimową połówkę ;-)). Na szczycie widoki rekompensują te nieszczęsne schody. Jest pięknie! Boże, jak pięknie! A ja tam jestem! :-)

Szczyt Szczelińca Wielkiego - meta.

Po biegu, pasta party. Oj, nie byle jakie! To nie tyle pasta party było, co raczej orgia jedzeniowa! Do wyboru kasza, makaron, ryż. Warzywa grillowane, duszone, w postaci surówek. Roladki mięsne i pulpety. Sosy, zupa. Kompot, kawa, herbata. A na deser ciastka, orzeszki i suszone owoce. No, pycha!

Mój piękny, zimowy medal :-)

Ale na tym nie koniec :-) Ci, którzy po biegu zdążyli już wyjechać do domu niech żałują, bo prawdziwa impreza dopiero miała się rozpocząć ;-) Najpierw odbyło się wręczenie nagród (już przy tym było sporo wygłupów i śmiechu ;-)). Potem spotkanie z członkami Polskiego Himalaizmu Zimowego wraz z gościem specjalnym prosto z Pakistanu. A wieczorem? Koncert czeskiej grupy ska HEEBIE JEEBIES. Chłopcy dali czadu, że hej! A potem to już tylko długa integracja i ciągłe nawadnianie po biegu :-D Po koncercie na strychu schroniska zrobiliśmy spontaniczną potańcówkę. Oj, dawno się tak nie wytańczyłam! W końcu trzeba było rozruszać nieco nogi, nie? :-P Atmosfera była naprawdę super. Poznałam tylu nowych, pozytywnie nakręconych ludzi :-) Biegacze i ZAŁOGA GÓRSKA to jednak fajna ekipa! ;-)

Koncert HEEBIE JEEBIES.

Ale to jeszcze nie koniec niespodzianek. Kiedy po imprezie wracaliśmy do swojego schroniska (spaliśmy w innym budynku nieopodal) okazało się, że leje deszcz. Dosłownie ściana wody! (spodnie suszyły się do rana ;-)) i chyba nikt nie spodziewał się, że dnia następnego zobaczymy śnieg zamiast wody. Przyszła zima! :-) Aż szkoda było wyjeżdżać. Tak było pięknie! I to jest właśnie urok gór!

Na drugi dzień przyszła zima :-)

A moje serce pozostanie w Pasterce <3 :-)

M.

*Basia Beuth, "Trzeba iść"

3 komentarze:

  1. Ahhh Twojego wpisu potrzebowałam żeby podjąć ostateczną decyzję o uczestnictwie w tym półmaratonie w 2017. Widzimy się w Pasterce? :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale mnie zachęciłaś tym wpisem. Wahałam się, a teraz już wiem że chcę tam być. Pozdrawiam. Justyna

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję. Super, że zdecydowałaś się wystartować. Mnie niestety w tym roku nie będzie. Ale, wierz mi, nie pożałujesz swojej decyzji. Miłej zabawy w Pasterce :-)

    OdpowiedzUsuń