wtorek, 1 marca 2016

Słońce, błoto i las, czyli na kros w Pobiedziskach czas

Ostatnio przyznałam się Wam, że mam sporo zaległości na blogu. Wynika to z faktu, że mój dom, a zwłaszcza jego mieszkańców, zaatakowały wirusy i trudno było się zorganizować. Na dodatek pożegnałam jednego ze swoich futrzaków i jakoś nie miałam na nic ochoty. Teraz w końcu weszło trochę luzu i można coś "nasmarować". A za mną już aż trzy biegi, z czego jedna impreza to cały cykl biegów, więc jest o czym pisać. Zacznę nietypowo, bo od końca.


W ostatnią sobotę lutego zorganizowano I MAXCESS Zimowy Cross w Pobiedziskach. Bieg, na który zaproszenie otrzymałam od znajomego znajomego ;-) z klubu Pobiedziska Running Team. Bieg odbywał się na dystansie 10 km i jak na kros przystało, trasa prowadziła leśnymi ścieżkami wokół Jeziora Dębiniec.

Ostatnie przygotowania przed startem :-P
Fot. K. i M. Szaszner

Na bieg wybrałam się ze znajomymi: Katarzyną, Piotrem i Ziemowitem. Na miejscu byliśmy już dobrą godzinę wcześniej, więc odebraliśmy pakiety i wygrzewaliśmy się w słońcu oczekując na start. W pakiecie znaleźliśmy kilka ulotek ze zniżkami na wybrane produkty/usługi pobiedziskich przedsiębiorców, długopis, balsam do ust, suplementy w postaci magnezu i potasu oraz okolicznościową czapeczkę na, co prawda zimowy, ale ostatecznie wiosenny bieg w Pobiedziskach. Do wyboru były trzy kolory: czarny, szary i czerwony. Ja wybrałam czerwony.

Mój pakiecik.

Start oddalony był kilkadziesiąt metrów od biura zawodów, więc w drodze na start można było rozpocząć rozgrzewkę, którą kontynuowano w grupie przed startem. Na bieg stawiło się około 130 zawodników, czyli według mnie liczba idealna. Dlatego na trasie nie było ciasno, przez co biegło się bezpiecznie i komfortowo. 

Hopsa, hopsa ...
Fot. K. Szaszner

Trasa była super! Znowu cała w serpentyny, pagórki i wzniesienia. Po drodze trzeba było pokonać kilka obalonych pni drzew, jedne górą, inne dołem. Znalazło się też trochę błota i sypkiego piachu. No i uspokajający widok lasu zimą oraz nostalgiczne jezioro w tle. Do biegu pięknie zagrzewali wolontariusze. W tym miejscu pragnę wyrazić specjalne podziękowania dla Pana Aleksandra za świetny doping :-)

Pamiątkowe medale
Fot. K. i M. Szaszner

Całą trasę biegłam z kamerką na piersiach. Co jakiś czas nagrywałam ciekawsze elementy krajobrazu, żeby w nieco inny niż dotychczas sposób, zarejestrować mijane widoki. Niestety, obraz okazał się zbyt niestabilny, by nadawał się do publikacji. Na szczęście na większości biegów pojawiają się moje ulubione Siostry Szaszner, których zdjęcia ratują wiele takich wpisów :-)

Z ekipą na mecie
Fot. K. Szaszner

To był dobry dzień na bieganie. Wzięłam się ostro w obroty i choć z dużym wysiłkiem, ale udało się złamać 58 minut na trasie terenowej. Za linią mety trzeba było strzelić pamiątkowe zdjęcie. Ba! Ja i Ziemowit nawet liznęliśmy nieco sławy, gdyż udzieliliśmy wywiadu do TV Swarzędz. A po biegu udaliśmy się na posiłek regeneracyjny. Tu pojawił się jeden mały minusik. KARTECZKA na posiłek! Wymagana przy wydawaniu zupy grochowej, a przez większość biegaczy pozostawiona gdzieś w pakiecie (zarówno ten talon na posiłek, jak i torba, w której rozdawano pakiety były białe, więc nikt się nawet nie zorientował). Ale organizator szybko temu zaradził, rozdając te karteczki na miejscu. Więc wszyscy ostatecznie pojedli. W międzyczasie odbyła się dekoracja zwycięzców, a potem losowanie nagród. A nagród było sporo, tu sponsor stanął na wysokości zadania. Nawet mnie udało się coś wygrać (po raz pierwszy!). Był to kupon na 7 dni open do Red Fitness. Na koniec wszyscy sobie ładnie podziękowali i udali się na sobotni obiad, tudzież sobotnie, domowe porządki ;-) A po zawodnikach pozostało już tylko błoto :-)

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz