czwartek, 28 kwietnia 2016

Narodowe śwęto biegania - od morza, aż do Tatr!

"Skończyłam dziada!" - tak powiedziałam, przekraczając linię mety tegorocznego ORLEN Warsaw Marathon, mojego pierwszego w tym roku maratonu. Tym razem podzieliłam relację na poszczególne etapy, taki nowy model relacji. Potestujemy ;-)

PRZYGOTOWANIA

Biegać może każdy. Wystarczy założyć buty i ruszyć się z domu. Ale, żeby przebiec (i to w zdrowiu!) dystans maratoński trzeba się trochę napracować. W publikacjach książkowych można przeczytać, że podstawą do przebiegnięcia maratonu są, co najmniej, 2 lata regularnego biegania. Chodzi o to, aby wzmocnić mięśnie, ale przede wszystkim stawy. Potem zaczyna się dopiero trening właściwy pod maraton, który trwa kilka miesięcy.
Mój plan pod maraton ma zawsze 16 tygodni. Z roku na rok, wraz ze wzrostem rocznego kilometrażu, zmienia się również ilość treningów w tygodniu. Tym razem było 7 jednostek treningowych na tydzień i średnio 180 km w miesiącu. Dziesięciokrotnie przebiegłam dystans 20/25 km oraz jeden raz dystans 33 km. Plan treningowy wykonałam niemalże w 100 %. Teoretycznie, byłam więc przygotowana.

WYJAZD DO STOLICY

Jeszcze na dwa tygodnie przed startem nie wiedziałam do końca, jak dojadę do Warszawy. Tydzień przed zdecydowaliśmy, że pojedziemy całą familią i przy okazji odwiedzimy rodzinkę w Warszawie. Oczywiście na sobotę zaplanowany miałam odbiór pakietu startowego, bo zawsze wolę przygotować sobie wszystko dzień przed, a rano tylko uszykować się na bieg. Tego dnia czułam się jednak jakoś nieswojo. Mimo, iż biegłam już Orlen dwa lata temu i sama impreza była mi znana, to brak towarzystwa moich znajomych trochę mnie przygnębił. Po pakiet poszłam więc lekko smutna. Jak się jednak okazało zupełnie niepotrzebnie. W tłumie biegaczy udało się spotkać najpierw koleżankę z zaprzyjaźnionego klubu z Poznania, Beatę.

Z Becią na tle stadionu.
Fot. Beata

Potem, moich znajomych jeszcze z zeszłorocznego wyjazdu do Krynicy, Anetę i Mateusza z dzieciaczkami. Te spotkania dodały mi otuchy i nadziei na jutro.

ORGANIZACJA

Co do pakietu, to świetna sprawa w tym roku (chyba, że rok wcześniej też był taki wybór - nie wiem, bo nie biegłam). Można było zakupić tylko numer startowy, bez zbędnych dodatków, które potem tylko walają się po domu. Tym samym zapłaciłam (już po zniżce na kolejny mój udział w tej imprezie) raptem 47 złotych! W pakiecie natomiast dostałam, poza numerem startowym z czipem, biuletyn informacyjny ładnie wydany w formie katalogu formatu A4, izotonik i baton energetyczny. Wystarczy? Pewnie, że wystarczy! Plecak miałam już z poprzedniej edycji, a frotka nie była mi specjalnie potrzebna. Tak więc, można powiedzieć, że jeszcze na tym zarobiłam ;-) Tylko koszulki było mi trochę żal, bo z tym rzucającym się w oczy żółtym napisem 42,195 bardzo mi się ona podobała. No, ale ile można tych koszulek okolicznościowych zbierać? 
Wydaje mi się, że ORLEN Warsaw Marathonu nikomu nie trzeba reklamować. Moim zdaniem, to najlepiej zorganizowana impreza biegowa w Polsce. Tym samym, chyba może rościć sobie prawo do nazwy Narodowe Święto Biegania. Impreza główna odbywała się w okolicy Stadionu Narodowego. Tam też postawiono miasteczko biegacza, ale jego rozmiary bardziej skłaniałyby to określenia metropolia biegowa ;-) Stały tam bowiem olbrzymie namioty. Ale żeby nie zanudzać Was ich opisem poniżej zamieszczam mapkę tegoż miasteczka.

Miasteczko biegacza.
Źródło: Fanpage organizatora

Stąd prowadziły specjalne bramki do stref startowych. Nie takich A, B, C czy D tylko ORLEN, ASICS, OSHEE itd. Ja byłam w strefie stopCafe. Wokół całego stadionu stały nie rzędy, a armie TOI-TOIów. Raj dla każdego biegacza tuż przed biegiem :-D Dlatego przy startujących 20 tysiącach zawodników, nie było nawet kolejki! Poszłam do kibelka jeszcze na 5 minut przed startem i zdążyłam spokojnie wrócić do swojej strefy. To jest dopiero komfort! :-D

TRASA BIEGU

Godzina startu w przypadku dystansu maratońskiego zawsze była dla mnie zbyt wczesna, ale co się dziwić skoro biega się go tyle godzin. Na Orlenie start był o 8:45. Kto nie doczytał tej informacji w regulaminie, mógł się lekko zdziwić na starcie ;-) Limit natomiast wyznaczony był na 5h 45min, bo organizator szczycił się nową, szybką trasą, która po 22 km prowadziła z górki. Istniały więc warunki na zrobienie życiówki. Ja życiówki nie zrobiłam :-/ Do 15 km trasa prowadziła przez ścisłe miasto (w moim mniemaniu, bo Warszawiak może by się oburzył). Dalsze kilometry kojarzyłam już z edycji z 2014 roku. Wtedy też trasa prowadziła na obrzeża Warszawy. Tam nie było specjalnie kibiców, wiało, a długa prosta ciągnęła się do samego centrum. Na trasie rozlokowane były punkty odżywcze, według informatora na (tu zaokrąglę) 4 km, 8 km, 11 km, 13 km, 15 km, 17 km, 20 km, 22 km, 24 km, 27 km, 29 km, 31 km, 33 km, 35 km i 40 km. Średnio co dwa kilometry! No dla mnie bomba! Chyba nie ma innego biegu, z taką ilością punktów odżywczych na trasie! Za to WIELKI +. Do biegu, poza nieocenionymi kibicami, zagrzewały zespoły muzyczne rozrzucone na całym dystansie. Kto zapamiętał cokolwiek z ich repertuaru mógł oddać swój głos na najlepszy zespół, którego potem organizator obiecał wypromować. Świetna reklama! Z nowych dla mnie rzeczy, to była również klasyfikacja i dekoracja debiutantów na dystansie królewskim. Co za wyraz uznania dla tych "początkujących". Cudownie! :-) Ciekawy jest też monitoring z trasy. Można potem obejrzeć siebie tu - w moim przypadku raczej ku przestrodze ;-) 

MÓJ START 

Życiówkę z maratonu wybiegałam sobie w Warszawie, dlatego bardzo chciałam i tym razem właśnie tutaj zrobić rekord. Marzeniem było złamanie nieszczęsnych dla mnie 4:30, kiedy to ostatnim razem kolka na 40 km zmusiła mnie do przejścia w marsz i ukończenie biegu z czasem 4:32 ;-) Stanęłam w strefie 4:15-4:30. Wystartowałam razem z Januszem, pacemakerem na 4:15. Prognozy pogody straszyły deszczem, ale chmury szybko ustąpiły i pojawiło się słońce. Było bardzo przyjemnie. Biegliśmy w grupie konwersując o bieganiu, wiadomo ;-) Początkowo, średnie tempo utrzymywało się w granicach 6 min/km, czyli bardzo równo. Cieszyłam się słońcem, widokami miasta i samym biegiem. Oczywiście, były momenty, że trzeba było przyspieszyć. Zegarek pokazywał wtedy 5'30", co budziło we mnie niemałe przerażenie, ale starałam się trzymać tempo. Wiedziałam już, że wystartowałam za szybko i że w końcu to się na mnie zemści.

Stare Miasto.
W drodze na Krakowskie Przedmieście.
Fot. FotoMaraton.pl

Do 15 km wszystko szło zgodnie z planem. Potem lekkie zwolnienie przed punktem odżywczym i zgubiłam rytm. Pomyślałam, żeby trzymać się balonika (a konkretnie chorągiewki) chociaż do półmetka, a potem jakoś to będzie. Ale nie udało się. Zgubiłam go grubo przed 20 km i tak już zostało. W związku ze zbyt ostrym tempem od początku, teraz zaczęłam odczuwać dyskomfort. Strasznie spuchły mi ręce. Miałam wrażenie, że zaraz eksplodują. W obawie przez tragedią przeszłam do marszu. Pozwoliłam dogonić się pacemakerowi z czasem 4:30. Tu była jeszcze szansa na życiówkę. Powalczyłam kawałek, żeby utrzymać jego tempo, ale poddałam się i mocno zwolniłam.

35 km. Jest ból, jest walka.
Fot. FotoMaraton.pl

I tu dopiero zaczął się dla mnie prawdziwy maraton. Ledwo za półmetkiem, tyle drogi przede mną, a ja właśnie w tym momencie wygrałam :-) Dlaczego? Bo do tej pory, w takich sytuacjach na maratonie zawsze zatrzymywałam się z płaczem i wolą zejścia z trasy. I tym razem, przez moment przeszła mi taka myśl. Ale postanowiłam powalczyć i oszukać słabą głowę. I tak, aby przetrwać do końca wyznaczyłam sobie małe cele, od jednego punktu odżywczego do kolejnego. Było bardzo ciężko. Teraz czułam, jak bolą mnie stawy. Każdy krok wymagał skupienia, ale nie mogłam się zatrzymać wcześniej, niż przed wyznaczonym celem. Musiałam wytrzymać do 35 km. Tam miał czekać na mnie mąż z colą. Niestety nie było go, ale od teraz zostało już tylko (aż!) 7 km. Musiałam dać radę!

Cola zawsze daje radę!
Fot. FotoMaraton.pl

Na tym odcinku czekała niespodzianka. To właśnie tutaj stał zespół, któremu zawdzięczam ogromny zastrzyk energii. Zaczęli grać "kawałek" z Rocky'ego ;-) Nie było chyba biegacza, który by wtedy nie przyspieszył :-D Wystarczyło pomyśleć o Rocky'm, który przemierza miasto o świcie, a potem wbiega na schody z uniesionymi do góry rękami :-) To była ta moc! Po drodze czekało mnie jeszcze kilka wyzwań, np. progi zwalniające na jezdni. Po tylu kilometrach otrzymywały wręcz status podbiegu, ale i te udało się zwyciężyć. Kochany mąż i cola czekali na mnie przed 40 km :-* Ale nawet wtedy nie zatrzymałam się. Chwyciłam tylko butelkę i zgodnie z założeniami planu "małych kroczków" dobiegłam do punktu odżywczego. Tam, w marszu, upiłam kilka łyków, poczęstowałam napojem czekających tyle godzin wolontariuszy z punktu, a resztę oddałam jakiemuś panu już na moście Świętokrzyskim.

Irytujące dziewczynki z mostu Świętokrzyskiego.
Fot. FotoMaraton.pl

Na moście jakieś dziewczynki jeździły rolkami wzdłuż trasy, lawirując między ledwo już biegnącymi zawodnikami. Jedna z nich zrównała się ze mną, co strasznie mnie poirytowało. Siedziała mi wręcz na plecach, więc ... cóż ... zwróciłam jej uwagę, żeby "się goniła" bo po 40 kilometrach jestem już bardzo zmęczona. Na szczęście, odjechała ;-) A ja nagle dostałam przypływu energii. Zapozowałam jeszcze do zdjęcia i pobiegłam w stronę stadionu.

Radość! Zaraz koniec :-)
Fot. FotoMaraton.pl

To też jest ciekawy odcinek trasy. Wydawać by się mogło, że skoro jest stadion to powinna być i meta. A tu zostały jeszcze 2 kilometry! Jak to możliwe? Ano tak, że stadion trzeba obiec (pod górę!), a potem zostaje już dłuuuga prosta pełna kibiców, którą się po prostu sunie do mety. Po medal! :-)

Kibice niosą mnie :-)
Fot. FotoMaraton.pl

A ten w tym roku był nieco inny, niż do tej pory. Już nie czerwono-biały, jak barwy Orlenu, ale złoty!. Tak! Zdobyłam złoto! :-) W kształcie Polski. Od morza aż do Tatr :-)

Skończyłam dziada!
Fot. FotoMaraton

KONIEC?

Za metą maratonu, nie ważne jak ciężkiego, zawsze są łzy wzruszenia. Że przebiegłam, że wygrałam, że dałam radę. Na szyi wieszają mi medal, mój medal.

Od morza aż do Tatr.

Dopiero potem, powoli opadła adrenalina i poczułam, jak bolą mnie nogi. Każdy krok był niewiarygodnym wysiłkiem. Mordercze 42 kilometry! Kiedy zaczęły palić mnie stopy już wiedziałam, że będą straty w paznokciach i naskórku. Trzeba było wstrzymać się od ściągania butów, póki nie dotrę do domu. Ważące zaledwie 45 g opakowanie żelków, które miałam w tylnej kieszonce wyrobiło niezłego siniaka. Podejście/zejście na jednostopniową platformę, na której był depozyt graniczyło z cudem. Ubranie się po biegu zajęło mi prawie 40 minut! Wracając, dreptałam powoli po żwirowym podłożu. Po drodze wolontariusze obdarowali mnie butelkami izotoniku. Miałam nimi wypełniony cały plecak. Wystarczyło nawet na poniedziałkowy spinning ;-) Poczęstowałam się też orzeźwiającym Radlerkiem :-) Na posiłek regeneracyjny wybrałam kuskus z kurczakiem i warzywami zamiast kiełbasy z grilla z bułką. I powolutku udałam się na tramwaj. Przejazd w tym dniu był darmowy dla zawodników od wczesnych godzin rannych do późnych godzin nocnych. Na podstawie numeru startowego, nie hologramu :-P
Do wieczora było mi jeszcze ciężko. Stawy były potwornie przeciążone. W nocy zaaplikowałam sobie kilkukrotnie okład z diclofenacu (zbawienny!). Rano, o dziwo wstałam, jak nowo narodzona. Nic mnie nie bolało, no ... prawie ;-)  Musiałam tylko przejść mały zabieg chirurgiczny, ale tak to już jest, gdy się człowiek za bardzo spina :-D 
A za 3 miesiące będzie kolejny maraton. Bo w tym roku 4 takie dystanse sobie wymyśliłam ;-)
M.

2 komentarze: